Dodany: 27.06.2013 21:25|Autor: befana_di_campiano

Kresy męczeńskie


Recenzja 131 numeru zeszytu z serii Biblioteczka Wielicka pt. „W siedemdziesiątą rocznicę ukraińskiego ludobójstwa Polaków na Kresach Wschodnich RP (1943-2013)” relacjonującego 186 spotkanie z cyklu „Wieliczka – Wieliczanie” zorganizowanego przez Jadwigę Dudę. Wieliczka 2013, Wydawn. Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Wieliczce. – 52 ss.

Na zaproszeniu spotkania czytamy: „11 lipca 1943 roku rozpoczęła się masowa akcja nacjonalistów z tzw. Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) przeciw ludności polskiej na Wołyniu […]
W Polsce wydarzenia te określa się mianem rzezi oraz zbrodni wołyńskiej. W trakcie rozpoczętej wówczas ludobójczej czystki etnicznej zginęło na Wołyniu około 60 tysięcy Polaków. Ludobójstwo było kontynuowane w latach następnych (1943-1947) na Podolu i innych terenach Małopolski Wschodniej” Łącznie wymordowano co najmniej 160 tysięcy Polaków, znanych z imienia i nazwiska.
Nieliczni ocaleli. Byli i tacy, którzy przybyli do Wieliczki i tu mieszkają do dziś.”
Pomysłodawcą spotkania był pan Bogdan Śmigielski, którego dziadek – Michał Śmigielski pochodził z Huty Pieniackiej.
Wcześniej jednak, bo 5 listopada 2012 roku w Muzeum Armii Krajowej w Krakowie odbyła się inauguracja projektu edukacyjnego zatytułowanego „Kresy polskie, ziemie wschodnie w dwudziestym wieku. Dramatyczne losy Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1943-1944”.
Sam temat spotkania pomyślany został jako jeden z punktów programu Ogólnopolskiego Komitetu Obchodów siedemdziesiątej rocznicy banderowskiego ludobójstwa na Kresach Wschodnich II RP w latach 1939-1947, który ogłosił rok 2013 „Rokiem Pamięci”. Pamięci ofiar, zresztą nie tylko polskich, ponieważ, prócz Polaków, mordowani byli wszyscy nie-Ukraińcy. A niekiedy Ukraińcy [nazywani dawniej Rusinami] przeważnie pochodzący z mieszanych rodzin, odmawiający współziomkom uczestniczenia w hekatombie.
Patronami wspomnianych obchodów są:
Śp. Zygmunt Jan Rumel, szczery przyjaciel Ukraińców, przez UPA po straszliwych torturach, rozerwany końmi;
Błog. pam. Dora Kacnelson (1921-2003), urodzona w Białymstoku, Drohobyczanka, wybitna uczona [językoznawca oraz historyk], żarliwa polska patriotka;
Śp. Wiktor Poliszczuk (1925-2008), Ukrainiec, niestrudzony badacz historycznej prawdy.
Komitet w swoich działaniach postawił sobie za cel m. in. do ustanowienia przez Sejm Rzeczypospolitej Polskiej 11 lipca każdego roku Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian.
Nie byłam na spotkaniu, czytam teraz ze ściśniętym sercem wystąpienia dr Lucyny Kulińskiej, głównej Prelegentki, oraz Ireny Wesołowskiej, naocznego świadka dokonywanych na Podolu rzezi. Bardzo emocjonalnie wypowiadał się na temat tamtych wydarzeń Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski.
Obok Lucyny Kulińskiej, zabierali też głos [każdy niemal na wagę złota] przede wszystkim Panowie: Bogdan i Krzysztof Śmigielscy, Wieliczanie, członkowie Stowarzyszenia „Huta Pieniacka – „Po Wołyniu było Podole. Ludobójcza zagłada polskiej wsi Huta Pieniacka 28.02.1944”, twórcy filmu „Skrawek piekła na Podolu”. Ponadto: Karol Chudoba: Prezes Stowarzyszenia „KRESY’ w Krakowie oraz Pani Danuta Światły-Smolańska, Felicja Koss-Wysocka i nieliczni z ocalałych jak np. urodzony w 1929 roku Wojciech Gawęda, który w 1943 roku znalazł schronienie w Wieliczce czy Jan Satwarski i Barbara Wilińska.
Poniżej zacytuję świadectwo-wypowiedź urodzonej po wojnie „prenatalnej Lwowianki”, która obcując z historią tą na co dzień tak utrwaliła swoje odczucia. A także – wspomnienia:

„Typowo prywatne uwagi na temat: „186 spotkanie z cyklu „Wieliczka-Wieliczanie”-
W 70 rocznicę ukraińskiego ludobójstwa Polaków na Kresach Wschodnich (1943-2013) – wieliczanie z Kresów” m. in. sporządzone na podstawie wspomnień moich śp.śp. Rodziców i żyjącej Siostry, która w chwili wybuchu II wojny światowej miała 4 lata oraz moich osobistych refleksji

I.Wędrowiec

Lwów, pierwsza sobota kwietnia 1940 roku. Udręczone Miasto wciąż jakby w śpiączce po zimie infernalnej, kiedy w bezkresy zlodowaciałego imperium wywożono setkami tysięcy najsłabszych ze słabych, natomiast w bolszewickich więzieniach w sposób rutynowo okrutny dokonywano mrożących krew w żyłach, morderstw.
Opowiada Krystyna Feldman : „… byłam świadkiem […] otwarcia lwowskich więzień. Byłam tylko na Łąckiego […]. Bardzo wyraźnie przypominam sobie zwłaszcza jeden obraz. To musiała być młoda dziewczyna. Cała jakimś takim mazidłem oblepiona… oblepiona krwią. Musiała mieć długie blond włosy, bo cała jej zmasakrowana twarz była tymi włosami pokryta. Uciekłam […]. A Niemcy łapali Żydów i kazali im te trupy wynosić […]. Do innych więzień już nie poszłam”.
Twarz zmasakrowana, włosy sklejone krwią… Niczym na cudownym Wizerunku umęczonego Chrystusa Pana z Brzozdowiec , o którym to miejscu informuje na, poświęconej Kresom, stronie internetowej Marek A. Koprowski.
Według informacji tegoż, parafia w Brzozdowcach została erygowana w 1410 roku, lecz rozgłos zyskała w chwili, gdy w domu Jadwigi Dolińskiej z Annopola k. Brzozdowiec, 16 maja 1746 roku zapłakał krwawymi łzami obraz [właściwie: obrazek o liczonej powierzchni w (centymetrach) : 0,32 x 0,22].
Dalej wypadki potoczyły się szybko. Proboszcz Michał Mikoszowicz [vel Mikoszewicz] obraz przeniósł do kościoła, gdzie modlący się przed Wizerunkiem obu obrządków doznawali wiele cudów i łask (zwłaszcza uzdrowień, których do 1752 roku naliczono 29) więc po wnikliwej ekspertyzie arcybiskup lwowski - Mikołaj Wyżycki uznał go za „cudowny”. W roku 1777 została ukończona budowa nowego kościoła-sanktuarium i ta Świątynia w prawie niezmienionym stanie funkcjonowała do 1944 roku, czyli do momentu, kiedy na Kresach południowo wschodnich rozpoczęły masowe rzezie na polskich mieszkańcach. Zdeterminowani ludzie powiatu bobreckiego szukali schronienia w Sanktuarium Chrystusa Brzozdowieckiego – i się nie zawiedli. Bo choć wokół płonęły wsie, banderowcy Sanktuarium nie zaatakowali.
Wpatrując się w ukrzyżowanego Zbawiciela z Brzozdowiec mimo woli powinno tegoż patrzącego zastanowić profetyczne wizjonerstwo twórcy czczonego Malowidła. I tak np. zmaltretowane Oblicze Boga-Człowieka to przecież (prawie) wszystkie twarze oraz postaci pomordowanych na tych Ziemiach. Rozdarte (czarne) łono Pana Jezusa , chcąc nie chcąc, kojarzy się wyprutymi wnętrznościami zadręczonych. I jeszcze ta na tle Krzyża łuna podpalonych domostw symbolicznego miasteczka.
Tułaczy Bóg wraz ze swymi Wyznawcami, 16 października 1945 roku, wyjechać musi w nieznane. Podający się za „wyzwolicieli” Sowieci zamieniają Sanktuarium na spichlerz oraz magazyn środków chemicznych. Cudowny Wizerunek Pana Brzozdowieckiego znalazł tymczasem przytulisko w Katedrze p. w. św. Jana Chrzciciela w Kamieniu Pomorskim. Sanktuarium w Brzozdowcach poczęło się odradzać w 1992 roku; 23 stycznia następnego roku sprawowano uroczystą Eucharystię rozpoczynającą nową epokę brzozdowieckiej parafii. Mszy świętej przewodniczył ksiądz Biskup Marcjan Trofimiak. Anno Domini 1995 do Brzozdowiec udała się pielgrzymka z Kamienia Pomorskiego z wierną kopią cudownego Obrazu, natomiast 10 lat później Metropolita Lwowski obrządku łacińskiego - ksiądz Kardynał Marian Jaworski ustanowił w Brzozdowcach sanktuarium Krzyża Świętego.
*
Lwów, pierwsza sobota kwietnia Roku Pańskiego 1940, moja podówczas trzydziestotrzyletnia Mama ma nad ranem osobliwy sen. Oto przed momentem spotkała się twarzą w twarz z samym Chrystusem – Wędrowcem. Na pewno On do Emaus nie podążał, ponieważ szedł przez bielejące dojrzewającym zbożem, pole. Przypuszczalnie był bezdomny, niósł bowiem zarzucony na ramię tobołek, zaś w ręce prawej ściskał, nazywany laską, kij żebraczy (względnie pasterski).
Musiał być bardzo zmęczony, skoro – z niejakim wysiłkiem – przystanął. Spojrzał na Mamę z bezbrzeżnie miłosiernym smutkiem, i poszedł dalej.
Mama przerażona i zaskoczona zaraz zaczęła budzić swoją rodzinę. Niebawem, kiedy wyszła na podwórze, to dowiedziała się od mieszkającej w oficynie Żydówki – sąsiadki, że właśnie, około godziny czwartej nad ranem przyszli bolszewicy i zgarnęli wszystkich lokatorów.

II. Kartka z lwowskiego życia codziennego pod okupacją niemiecką z ukraińskimi morderstwami w tle.

Rozmaicie się żyło z różnymi sąsiadami. Dawni [później mieniący się „Ukraińcami”] Rusini nie byli ani lepsi, ani gorsi od pobratymczych Polaków do momentu, kiedy podburzeni przez tzw. element trzeci, nie stawali się bestiami.
Mama, która w 1918 roku miała lat 11, podczas trwającej długie trzy tygodnie ukraińskiej wojny domowej w Małopolsce Wschodniej niejednokrotnie widywała w swoim rodzinnym mieście ofiary „hajdamackiego terroru” skrępowane kolczastym drutem, z wydłubanymi oczami oraz powyrywanymi językami.
Identyczna zgroza wróciła w po 1 września1939 roku.
Jak twierdzi starsza ode mnie o ponad 10 lat Siostra, trudno mówić o jakichkolwiek okupacyjnych przejściach Jej Najbliższych, ponieważ mieszkający na ul. Żólkiewskiej, Rodzice, byli zwykłymi, szarymi cywilami, których nikt i nic nie obchodziło..
Egoistycznie zajęci codziennym przeżyciem, ją (wówczas kilkuletnią) zamykali w domu, całkowicie izolując od mieszkających w kamienicy rówieśników.
Kiedy mimo to jakoś udawało jej się nawiązać kontakt z dziećmi sąsiadów , to wówczas, gdy tylko się o tym fakcie dowiadywali, ona zaraz obrywała tęgie lanie. Pasem.
Rodzice nie sprostują, bo nie ma Ich wśród żywych. W każdym razie z tego, co wiem [a w chałupie raz po raz, niemal z uporem maniaka, powracano do tych zdarzeń] to właśnie dzięki robiącego u bolszewików Ukraińcowi cudem uniknęli wywózki, ponieważ komisarz [przed wojną z zawodu szewc] bardzo Ich poważał (!).
Moja Siostra była nader gadatliwym dzieciakiem, Rodzice natomiast mieli rzeczywiście rozmaite, grożące torturami i śmiercią sprawy, o których przy małej woleli się nie wypowiadać. Zamykana w mieszkaniu, nie raz i nie dwa wykłócała się przez okno z podwórkowym koleżeństwem, wyzywając tychże od rozmaitych „karaimów” [epitet równoznaczny np. z „czarnuchem” bądź „asfaltem”] czy innych „hajdamackich zaraz”.
Przerażona dozorczyni [też Ukrainka] Rodziców ostrzegała. I nie bez powodu, ponieważ kilkakrotnie na drzwiach ich mieszkania pojawiał się sadzą nakreślony krzyż. Znak, iż tutaj mieszkają wytypowani do rzezi. Polacy.
W chwili obecnej [oraz nie tylko] zdziwiłoby mnie ogromnie, aby, zwłaszcza w czasach wojny, obnosić swoją prywatność. Ojciec pracował jako nocny stróż w Szkole Ogrodniczej, Mama, wraz z innymi, podobnymi jej paniami, zajmowała się na placu [czyli targu] drobnym handlem a Siostra użerała z małymi Rusinami.
Opisane zdarzenia miały miejsce po 22 lipca 1944 roku, bowiem wcześniej opiekowała się moją Siostrą mieszkająca naprzeciw Babcia.
Babcia umarła 20 lipca 1944 roku po sześciotygodniowym paraliżu, w tym samym czasie, kiedy Niemcy ustępowali bolszewikom.
Babcia, wielka patriotka, zmarła w polskim, nie radzieckim ani w ukraińskim Lwowie. Wtedy też przez parę godzin Lwów opanowany został przez Armię Krajową, a na ulicach pojawili się cywile-żołnierze z biało-czerwonymi opaskami, Rodzice natomiast czuwali przy konającej.
Odeszła w godzinie Bożego Miłosierdzia, prawdopodobnie bez bólu, zapatrzona w Zaświaty. Jednak żyjącym pozostał na razie nierozwiązywalny problem pochówku.
Trumnę transportowali Dziadek i Ojciec, zresztą pod bombami, Cmentarz Janowski z kolei znajdował się po drugiej linii frontu, skąd napierali bolszewicy [relacja Urszuli - mojej Siostry].
I wtedy przyszli z pomocą Sąsiedzi-Ukraińcy. To oni udali się do swojego Proboszcza [niedługo potem zesłanego przez Sowietów na Sybir] i przeprowadzili zwycięską batalię z tamtejszą nacjonalistyczną radą parafialną, która za nic nie chciała się zgodzić na tymczasowe użyczenie kawałka ziemi zmarłej „Laszce”.
Dzięki Sąsiadom z kamienicy przy ul. Żółkiewskiej, Babcię pochowano – najprawdopodobniej przy grekokatolickiej cerkwi św. Mikołaja , skąd następnie ekshumowano Ją w sierpniu tego samego roku na Cmentarz Janowski.
I jeszcze moja ostatnia uwaga. Mimo iż jestem przeciwniczką stosowania jakiejkolwiek przemocy, tu jednak spuszczane bachorowi manto całkowicie było uzasadnione. Bo nie dość, że wszechpotężny i paraliżujący strach [banderowcy wpadali nocą by wyrznąć wszystkich, bez wyjątku domowników niczym jakie barany] bezustannie towarzyszył moim Rodzicom, na dodatek dzieciak, bardzo zresztą „piskaty”, przez swój, połączony z małoletnią głupotą, upór, zachowywał się wręcz skandalicznie.

III. I Bóg też płacze za Lwowem…
(16 lipca 2004 roku w Kościele Ojców Karmelitów na Piasku)

Święto Matki Bożej Szkaplerznej, jak co roku ściąga tłumy najuboższych, najbardziej schorowanych oraz najbardziej nieszczęśliwych Krakowian do Pani Piaskowej. Przy okazji, coraz bardziej kurczącą się lwowską garstkę emigrantów z Polski do Polski, którzy wtenczas choćby na chwilę dodatkowo przyklękają przed lwowsko karmelickimi Wizerunkami: a to Niosącego Krzyż Miłosiernego Zbawiciela, to św. Judy Tadeusza Patrona d / s Beznadziejnych.
Po Komunii Świętej wymienionego roku uklękłam przed Obrazem Obarczonego Krzyżem, prosząc Go - nie za bardzo zdając sobie sprawę, o co Go naprawdę proszę - abym od czasu do czasu mogła być Jego Cyrenejczykiem oraz - od przypadku do przypadku - stawać się Jego Weroniką. (Wysłuchał dokładnie i akuratnie. Ale to już nieco inna historia).
Jednocześnie, obserwując pewne – zresztą niezawinione – zaniedbanie kustoszy Bazyliki wobec cudownego Wizerunku oraz odmawiając Koronkę do Bożego Miłosierdzia, przypominałam sobie słuchanych niegdyś opowieści o wystroju oraz wyglądzie całej srebrnej, bo wykonanej z wotów, Kaplicy Pana Jezusa Miłosiernego u Karmelitów bosych we Lwowie. Przypominałam sobie dlatego, ponieważ 10 lat temu zostałam olśniona przez Pana przekazaną mi myślą w chwili, gdy modliłam się za ofiary wojny na Bałkanach, że On – zezwalając wrogom na rabunek rodzinnego Miasta moich Przodków – tym samym uchronił nas przed neobanderowską Bośnią lat dziewięćdziesiątych. Teraz wszak niepomna tamtej iluminacji, ponownie zwróciłam się doń z cichym, bezgłośnym żalem:
„Jezusku najdroższy – powiedziałam – popatrz! Już nie tylko skazałeś nas na wyrzucenie z wiernego Ci zawsze Miasta, ale i sam wydałeś wyrok na siebie…
Wiedziałam, że słucha; czułam, że zaraz odpowie, więc podniósłszy ku Niemu swoje mokre źrenice, w Jego zbolałych, podpuchniętych , krwią podbiegłych, przesmutnych oczach zobaczyłam dwie ogromne, idealnie kuliste, ciężkie jak rtęć oraz barwy rtęci, łzy.

Organizatorami opisanego spotkania były: Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Wieliczce (Dział Regionalny), Wydział Humanistyczny Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, Fundacja im. Św. Brata Alberta w Radwanowicach, Stowarzyszenie „Huta Pieniacka”, Stowarzyszenie Pomocy Polakom na Wschodzie „Kresy” w Krakowie, Stowarzyszenie „Klub Przyjaciół Wieliczki”, Urząd Miasta i Gminy Wieliczka, Akademickie Koło Wieliczan, Koło Młodych Miłośników Starej Wieliczki.
W programie artystycznym pt. „Jest taki cmentarz daleki” wystąpili uczniowie Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Matejki w Wieliczce pod kierunkiem nauczycielek Justyny Urbaniec oraz Zofii Klityńskiej, który wśród zgromadzonych na spotkaniu ogromne wywoła i poruszenie, i wzruszenie.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 780
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: