Dodany: 26.04.2013 22:55|Autor: olina
Głębia w żołnierskich słowach
Czermański? Nie znam. W dodatku określenie „karykaturzysta” brzmi jakoś kolczasto. „Kolorowi ludzie” nie kusili mnie zbytnio, mimo zachęty zaprzyjaźnionej entuzjastki dwudziestolecia międzywojennego. W końcu zmiękłam. Na początku zachwytu nie ma. Trochę o tym i owym, o osobistościach świata sztuki i polityki, o nastrojach panujących w wybuchającej dopiero Rzeczpospolitej. Płynę ospale strumieniem gładkiej polszczyzny, aż nagle dopada mnie pierwszy chichot - zapewne gdzieś w okolicy zgrabnej scenki, gdy Boy-Żeleński dzwoni do Lechonia: „Powiedz mi, Leszku, czy nie chciałbyś się stać czynnym członkiem Towarzystwa Przyjaciół Piwa Grodziskiego? Tak? No to przyjdź do nas o drugiej na obiad”[1]. No i wpadam w szybki nurt myśli autora.
Czermański potrafi się z siebie śmiać, bez zakłopotania przyznaje się do błędów i gaf, a wysublimowany zmysł postrzegania i finezyjne sformułowania czynią go niezrównanym gawędziarzem. Uzupełnia swoje opowieści świetnymi rysunkami – parę pociągnięć i portret gotowy. Nie są to zwyczajne podobizny ludzi mniej lub bardziej znanych. Uważny rysownik potrafi oddać charakter modela; chwilowe zirytowanie brwi, permanentne zblazowanie ust, flegmatyczne zmrużenie oczu. Odkrywa w sobie potrzebę rozwijania tej umiejętności, kiedy zaczyna rozumieć, że bycie żołnierzem to nie to: „Dość już tego! Cały rok to samo. Ani to zabawa, ani praca. Wystąpię z wojska”[2].
Autor okazuje się niepoślednim znawcą relacji międzyludzkich, przytacza trafne wypowiedzi innych bacznych obserwatorów: „Mężczyźni poza rzadkimi wyjątkami, pojęcia nie mają o anatomii kobiety. Gdyby ten cymbał wiedział, że co druga kobieta zaopatrzona jest w zonę wrażliwą na dowcip, zamiast użalać się i grozić, atakowałby tę blondynę żartem”[3]. Opowieści o gargantuicznym proboszczu czy o fertycznym generale z wirtuozerią stymulują tę zonę, podobnie jak historia pewnego filmu, w którym Czermański miał przykrość zagrać, czy porady życzliwych mu oficerów, jakiej dziewczyny ma szukać. Bez skonfundowania można opowiadać o własnych niepowodzeniach tylko wtedy, gdy zrozumie się jedno: im poważniej się siebie traktuje, tym mniej poważnym się jest.
Po licznych niekontrolowanych wybuchach śmiechu, rozbraja mnie jeszcze anegdota o pewnej damie, która cierpi na ciężką postać naiwności. Dziwi ją i nieomal doprowadza do łez sprawa biletów wizytowych pana Piotra Dolnickiego. Dlaczego, ach, dlaczego tak się rozzłościł, gdy dowiedział się o pomyśle znajomego? Przecież ów dżentelmen chciał tylko zmienić imię pana Dolnickiego na francuską, bardziej elegancką wersję! Trochę inteligencji wystarcza, by ominąć pospolitość i wszechobecne w dzisiejszej rzeczywistości wulgaryzmy, prawda?
Wreszcie rozdział o pijaństwie zwalnia i zaczyna mnie nużyć, podobnie jak długi fragment o Lechoniu. Mimo to „Kolorowi ludzie” wspaniale masują lewą półkulę. Dobrze dobrane słowo nie tylko pobudza wyobraźnię, ale i zapada w zwątlałą pamięć. Komu przyszłoby do głowy nazwać szerokie biodra kłębiastymi? Chyba tylko artyście.
---
[1] Zdzisław Czermański, „Kolorowi ludzie”, wyd. LTW, 2008, s. 17.
[2] Tamże, s. 42.
[3] Tamże, s. 57.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.