Dodany: 29.11.2012 23:29|Autor: AnnRK

Blondynka w Krainie Kangurów


Są ludzie, którzy nie potrafią osiąść w jednym miejscu. Gnani ciekawością, chęcią przeżycia przygody czy poznania tego, co dla nich tajemnicze pakują torby, plecaki, wkładają na głowę kapelusz, na stopy wygodne buty i ruszają przed siebie, kierowani marzeniami, popychani adrenaliną. Do takich osób należy znana wszystkim wielbicielom literatury podróżniczej Beata Pawlikowska. Łatwiej pewnie wyliczyć te miejsca, w których Blondynki jeszcze nie było, niż te, które zdążyła odwiedzić. Tym razem na spotkanie z przygodą ruszyła w kierunku Australii, kraju misia, który nie jest misiem i pomidora, z którego robi się rodzynki.

Beata Pawlikowska niczym rasowy turysta robi sobie zdjęcia na tle Uluru czy opery w Sydney, ale też zapuszcza się w głąb kontynentu, gdzie taki turysta raczej nie dociera. Bo gorąco, bo sucho, bo nie ma w tle malowniczych symboli Australii. W relację z podróży wplata miejscowe legendy, nawiązuje do kultury rdzennych mieszkańców kontynentu, opisuje cuda i dziwy australijskiej przyrody.

Styl jest wciąż ten sam. Pawlikowska obficie raczy nas mądrościami w stylu Paulo Coelho, a relacje z podróży uparcie uzupełnia swoimi wizjami, snami i przeczuciami. "W hotelu panowała przedziwna cisza. (...) Wydawało mi się, że mieszka tu samotny Anglik, może były więzień, który po skończeniu wyroku zajął się kolekcjonowaniem obrazów i hodowlą diabłów tasmańskich, bo tylko z nimi był w stanie się zaprzyjaźnić"[1]. Żartobliwy język, jakim posługuje się autorka, zupełnie mnie nie bawi. Wydaje mi się dość... hmm... infantylny. "Biiiii, bip, bip, bip, bip, bip - zachęcało mnie kolejne przejście dla pieszych. Szumiał wiatr. Wrzeszczały mewy. Ulice wspinały się do góry i opadały w dół, tak jakby i one z nudów postanowiły uprawiać gimnastykę i zamiast leżeć na płaskim, postanowiły biegać po pagórkach"[2]. Nie takich opisów oczekuję po podróżniczych reportażach.

Mało wiarygodne wydają się też reakcje autorki na niektóre okazy fauny czy flory. Ot, choćby spotkanie z diabłami tasmańskimi, które Blondynka wzięła za... duże szczury. Wydaje mi się, że istnieje lepszy sposób na uświadomienie czytelnikowi, jak bardzo prawdziwy diabeł różni się od wizerunku wykreowanego przez autorów Looney Tunes. Oczywiście mogę się mylić, ale wolę wierzyć, że to tylko celowy zabieg ubarwiający akcję, nie nieznajomość tematu.

Dlaczego z uporem maniaka czytam kolejne książki Beaty Pawlikowskiej, skoro nie było takiej, której bym nie skrytykowała? Bo mimo wszystko mają też sporo zalet, a styl, który mnie drażni, dla kogoś innego będzie atutem. Wszak "Blondynkę w Australii" czyta się lekko i przyjemnie, a spomiędzy złotych myśli w stylu "Jesteśmy różni. Zrozumiałam to po wielu latach podróżowania, ale jednocześnie nabrałam stuprocentowej pewności, że możemy się nawzajem wiele od siebie uczyć"[3] można wyłowić całkiem sporo ciekawych informacji o tym niezwykłym, intrygującym kontynencie. Nieodmiennie podziwiam entuzjazm autorki i radość, z jaką dzieli się swoją pasją. Nie mogę też nie docenić przepięknych fotografii ilustrujących tekst. Na nie patrzy się zawsze z przyjemnością.

Nie zachęcam, nie zniechęcam. Sami sprawdźcie, czy warto podróżować z Blondynką.



---
[1] Beata Pawlikowska, "Blondynka w Australii", Wyd. National Geographic, 2011, s. 39.
[2] Tamże, s. 29.
[3] Tamże, s. 318.


[Recenzję opublikowałam wcześniej na moim blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 822
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: