Dodany: 30.08.2012 19:36|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Spójrz, oto dno Indii


Ech, znowu mam problem, i to chyba większy niż zwykle, bo książka notowana niezwykle wysoko (średnia ocena w Biblionetce 5,55!), także i „prasa światowa jednomyślna w opinii”, a skoro jednomyślna, to widać niepodpisany nazwiskiem recenzent „Le Monde” wyraża zdanie wszystkich innych, powiadając: „Nie waham się uznać tej książki za arcydzieło”[1] – a ja… przeczytałam, ale bez szczególnego zachwytu, borykając się z coraz większym znużeniem powtarzającymi się motywami.

Gdyby pominąć przedmowę, trudno byłoby się zorientować, czy mamy do czynienia z tylko trochę fabularyzowanym dokumentem, czy z powieścią wystylizowaną na reportaż. Jednak Lapierre rozwiewa ewentualne wątpliwości czytelników skłaniających się ku tej drugiej ewentualności (no bo skoro poszperali po internecie i nigdzie - z wyjątkiem stron zawierających omówienia i recenzje tejże książki - nie znaleźli nazwisk misjonarza Stefana Kowalskiego i lekarza Maxa Loeba…), zaręczając, że wszyscy bohaterowie są jak najprawdziwsi, a zmienione zostały tylko „imiona i nazwiska, oraz pewne szczegóły zdarzeń, w których brali udział”[2].

Cała fabuła składa się z trzech ściśle splecionych ze sobą wątków.

Hasari Pal, rolnik wygnany z rodzinnych stron przez klęskę głodu, udaje się do Kalkuty; ma nadzieję, że znajdzie tam pracę, która nie tylko pozwoli mu na utrzymanie żony i trojga dzieci, ale też na wspomożenie rodziców i braci pozostałych na wsi. Jak tysiące, ba, raczej setki tysięcy zdesperowanych rodaków, wegetuje w koszmarnych warunkach, w dzielnicy slumsów, by w końcu znaleźć zajęcie w miarę stałe i jako tako płatne, ale iście mordercze…

Ksiądz Stefan Kowalski, obywatel francuski pochodzenia polskiego, przybywa do tegoż miasta jako misjonarz. Zamiast zamieszkać na plebanii z duchownymi, postanawia dzielić z najuboższymi ich los; niedojada, sypia w obskurnej norze pełnej robactwa, wystaje w wielogodzinnych kolejkach do jedynego w okolicy publicznego szaletu… Stara się pomagać, jak tylko może, wszystkim sąsiadom – również niechrześcijanom - zyskując sobie ich sympatię i zaufanie…

Max Loeb, młody Amerykanin, któremu do zdobycia dyplomu lekarskiego brakuje jednego egzaminu, zainspirowany artykułem w prasie opisującym działalność polskiego misjonarza, bierze urlop dziekański i wyrusza do „Miasta radości”, by służyć pomocą medyczną podopiecznym Stefana. W większości przypadków jest to pomoc raczej natury paliatywnej – amputacja zgangrenowanej kończyny trędowatego, chwilowe wytępienie robaków w przewodzie pokarmowym dziecka, które znów się będzie bawiło obok ścieku pełnego fekaliów, podanie pacjentowi z rozpadową gruźlicą jakiegokolwiek dostępnego antybiotyku, który i tak prątków nie wybije, co najwyżej na krótko przytłumi aktywność choroby…

W tle przewija się panorama Indii – lecz nie tych barwnych, wonnych, roztańczonych, jakie znamy z bollywoodzkiego kina, nie tych dzikich, romantycznych i mistycznych, od stuleci wabiących poszukiwaczy przygód lub alternatywnej filozofii życia. Indie Lapierre’a to głód, brud i smród; to niewyobrażalna nędza – wieloosobowe rodziny gnieżdżące się w prowizorycznych lepiankach albo śpiące na chodnikach, mające za całodzienne pożywienie po pół banana lub po parę łyżek przypalonego, nieprzyprawionego ryżu na osobę, wysyłające kilkuletnie dzieci na żebry lub – jeśli mają szczęście – do niewolniczej pracy, jakiej nie podjęłaby się większość zachodnich bezrobotnych; to choroby, o jakich już dawno zapomnieli europejscy i amerykańscy lekarze – cholera, heinemedina, trąd, jaglica, ameby, tasiemce… To bezlitosna eksploatacja najbiedniejszych przez choćby trochę bogatszych; kto w swoim czasie wykazał się „przedsiębiorczością”, ten teraz czerpie profity z zatrudniania nędzarzy w roli koni pociągowych, z rabunkowego krwiodawstwa albo z dziecięcej prostytucji i jeszcze ohydniejszych procederów. To bezrozumne hołdowanie upokarzającym tradycjom, w myśl których rodzina mająca córkę musi słono płacić za łaskę, jaką wyświadcza jej swat znajdujący kandydata na męża oraz rodzice przyszłego zięcia, zabierającego z domu „bezwartościowy towar”. A równocześnie to zadziwiająca solidarność tych żyjących na samym dnie: dzielenie się każdą nadwyżką żywności (przy czym przez nadwyżkę należy rozumieć nawet najmniejszą ilość powyżej absolutnego minimum, pozwalającego nie umrzeć z głodu), wspólne poszukiwanie zgubionych dzieci, pożyczanie prowizorycznego piecyka. Ale staje się jasne, że tych ludzi nie wyciągnie z nędzy ani żaden kościół, ani doraźna pomoc medyczna – tu trzeba rozwiązań systemowych, niepozwalających, by majątek ubogich rolników przejmowali lichwiarze, by kwitł handel krwią i płodami ludzkimi, by szerzyły się choroby mające źródło w brudzie.

To robi wrażenie, skłania do myślenia, a jednak z powodu dłużyzn i trochę zbyt mocnych jak na reportaż akcentów religijnych przegrywa w moim prywatnym rankingu z innymi okazami literatury faktu, ukazującymi te same zjawiska bez powyższych mankamentów („Wędrówki z moim guru” Żukrowskiego, „Bombaj” Mehty).


---
[1] Dominique Lapierre, „Miasto radości”, przeł. Piotr Rudzki, wyd. Epoka, Warszawa 1990, tekst z okładki.
[2] Tamże, s. 6.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2461
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: