Dodany: 20.06.2012 15:45|Autor: AnnRK

Podróże z Michałem Kruszoną


Z książkami Michała Kruszony mam pewien problem. Do lektury „Rumunii. Podróży w poszukiwania diabła” zabierałam się pełna nadziei, że wraz z autorem ruszę na pasjonującą krajoznawczą wyprawę do kraju Drakuli, przy okazji uzupełniając swoją wątłą wiedzę na temat tego naddunajskiego państwa. Książka została wydana w serii Biblioteka Poznaj Świat, w której znalazły się m.in. takie perełki, jak „Gringo wśród dzikich plemion” Wojciecha Cejrowskiego, „Mongolia. Wyprawy w tajgę i step” Bolesława A. Uryna czy „Jeep. Moja wielka przygoda” Tony'ego Halika, tym większy był więc mój apetyt.

Przyznaję, że się zawiodłam. Miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu literackim z autorem i wiem, że o Rumunii potrafi opowiadać z wielką pasją. Spędził tam naprawdę bardzo dużo czasu i ma sporą wiedzę na temat kraju i jego mieszkańców. Ale tego w tej książce nie znalazłam. Być może opętał mnie któryś z rumuńskich demonów mieszkających na jej kartach. Może to zamierzona magia, która otumania, nie pozwalając na znalezienie najwartościowszych treści. Książka pełna jest zwidów i majaków, zmyśleń i urojeń. Czyżby to była magia miejsca? A może wpływ wszechobecnych skrętów i napojów alkoholowych? Do tego jeszcze niezbyt smaczne aluzje erotyczne i fotografowanie nieboszczyków. Może takie historie sprawdzają się wieczorem przy piwie i kiełbasie z ogniska, gdy grupa ludzi siedzi w zgranym towarzystwie, bawiąc siebie nawzajem mniej lub bardziej prawdopodobnymi historyjkami. W formie książki, zwłaszcza wydawanej w serii, która wypuszcza naprawdę dobrą literaturę podróżniczą, już niekoniecznie się takie opowiastki sprawdzają. Plus dla autora za zdjęcia, te ogląda się z przyjemnością.

Niedawno skończyłam drugą książkę autora - „Uganda. Jak się masz, muzungu?”. Co ciekawe, ta pozycja nie należy już do wspomnianej serii.

Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Kraj jest inny i wyprawy nie są samotne, lecz w duecie. Panu Michałowi towarzyszy jego kolega, Robert – miłośnik krótkich związków z kobietami poznanymi podczas podróży. Znów więc mamy wątki erotyczne, ale żeby nie było – autor jest grzecznymi i przykładnym monogamistą, o czym przypomina nam co kilka stron. Jego partnerka, Ania, mimo iż fizycznie w wyprawie nie uczestniczy, jest stale obecna na kartach książki. Autor co rusz daje nam do zrozumienia, jak bardzo jest szczęśliwy, zakochany, stęskniony i nieczuły na uroki afrykańskich kobiet. Ten początkowo miły akcent osobisty (w końcu dobrze wiedzieć, że istnienie wiernych, kochających mężczyzn to nie jest jedynie pobożne kobiece życzenie) z czasem staje się nużący, w końcu zwyczajnie irytuje. Zwykle gdy ktoś w kółko przekonuje mnie o tym samym, zaczynam się zastanawiać, kogo tak naprawdę chce upewnić: mnie czy siebie? Tak jest i w tym przypadku. No i przyznaję, to dosyć skutecznie odciągnęło moją uwagę od wydarzeń mających miejsce podczas podróży po Ugandzie.

Nie wiem też, jaki jest cel opisywania ekscesów erotycznych Roberta Swornowskiego, towarzysza Michała Kruszony. Chodzi o to, że pan Robert jest taki towarzyski, kobiety takie łatwe, czy to po prostu stały element afrykańskich wojaży, podobnie jak safari, targowanie się podczas zakupów, fotografowanie życia codziennego tubylców? Co ciekawe, temat wszechobecnego AIDS jest w książce niejednokrotnie poruszany. Jak widać, nie na każdym zagrożenie chorobą robi wrażenie.

Nie przekonuje mnie styl pisarza. Uważam, że jest mało plastyczny, nie pobudza wyobraźni. Początek i koniec książki to zbiór różnych informacji o Ugandzie. Resztę stanowią mniej lub bardziej interesujące historyjki o tym, co się dwóm naszym bohaterem przytrafiło. Zakrapianą alkoholem całość wyprawy dodatkowo spowijają opary skrętów. Książka nie wciąga. Czytam i nie jestem ciekawa, gdzie następnego dnia panowie będą pić i palić.

Gdybym chciała znaleźć w książce „Uganda. Jak się masz, muzungu?” jakieś plusy, wskazałabym na sympatyczną historyjkę o tym, jak w jednej z wiosek podróżnicy dają dzieciom jednorazowe aparaty fotograficzne. „Obdarowane aparatami fotograficznymi dzieci miały fotografować swoje otoczenie. Dla wszystkich by to pierwszy kontakt z fotografią. Nigdy wcześniej nie miały w rękach aparatu fotograficznego. Były niezwykle przejęte i skupione na postawionym przed nimi zadaniu. Po kilku tygodniach, już w Polsce, efekty ich pracy dosłownie powaliły nas na ziemię. Mieliśmy w dłoniach klisze pełne pięknych zdjęć, na których odzwierciedliło się przejęcie nie tylko fotografujących, ale i fotografowanych. Poza tym odkryliśmy prawdziwy talent. Dziewczyna – Flavia Namagembe – sfotografowała swoje otoczenie, spoglądając na nie okiem prawdziwego fotografika”*. Co prawda w tak krótkim fragmencie, moim zdaniem, nagromadzenie foto-słów aż razi, ale sama „akcja” bardzo mi się spodobała. Autor zamieścił w książce kilka zdjęć zrobionych przez dzieciaki.

I tym razem zdjęcia okazały się najmocniejszym punktem książki Kruszony. Jednak przyzwoite fotografie to wciąż za mało, żeby przyciągnąć czytelnika. Zwłaszcza że ciekawej literatury podróżniczej na rynku wydawniczym nie brakuje.


---
* Michał Kruszona, „Uganda. Jak się masz, muzungu?”, wyd. Zysk i S-ka, 2011, s. 218.

[Recenzję wcześniej opublikowałam na moim blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1219
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: