Dodany: 02.08.2007 17:15|Autor: izabelas

Czytatnik: Takie tam...

1 osoba poleca ten tekst.

"Przeminęło z wiatrem" ostatni rozdział


ROZDZIAŁ LXIII
Drzwi frontowe były lekko uchylone. Wbiegła do hallu i zatrzymała się na chwilę pod rzucającym tęczowe blaski kryształowym kandelabrem. Mimo zapalonych świateł dom był bardzo cichy, nie była to jednak pogodna cisza, tylko czujne, zmęczone, trochę złowrogie milczenie. Jednym rzutem oka ustaliła, że Retta nie ma w salonie ani w bibliotece, i serce w niej zamarło. A jeżeli nie ma go w domu - jeżeli jest u Belli czy w innym jakimś miejscu, gdzie spędzał wieczory, gdy nie zjawiał się do stołu? Tego nie przewidziała.
Zaczęła iść na górę, aby go poszukać, kiedy spostrzegła, że drzwi jadalni są zamknięte. Serce jej ścisnęło się wstydem, na ten widok, bo przypomniała sobie, ile wieczorów w ciągu ostatniego lata Rett spędził tam sam, pijąc do utraty przytomności, póki Pork go nie zabrał i nie ułożył do snu. To była jej wina, teraz jednak wszystko będzie inaczej - może Bóg zrządzi, że nie jest dzisiaj pijany. Jeżeli jest pijany, nie uwierzy jej i wyśmieje ją, a to złamie jej serce.
Cicho otworzyła drzwi jadalni i zajrzała. Rett siedział przy stole, rozwalony na krześle; przed nim stała zakorkowana, pełna karafka i czysty kieliszek. Dzięki Bogu, był trzeźwy! Otwarła drzwi wstrzymując się z trudem od rzucenia mu się w objęcia. Ale kiedy spojrzał na nią, spojrzenie jego zatrzymało ją u progu drzwi, zmroziło jej słowa na wargach.
Patrzył na nią przenikliwie ciemnymi oczyma, podkrążonymi ze zmęczenia, ale nie pojawił się w nich żaden błysk. Mimo że włosy spadały jej na ramiona, pierś wznosiła się bez tchu, a suknia była uwalana błotem do kolan, nie zmienił wyrazu twarzy, nie zapytał o nic, nie uśmiechnął się drwiąco. Siedział bezwładnie na krześle, ubranie fałdowało mu się nieporządnie na brzuchu - każdy szczegół jego osoby świadczył o ruinie pięknego ciała i zniszczeniu mocnej twarzy. Trunek i rozpusta wyryły ślady na jego rzeźbionym profilu i teraz nie był to już profil młodego pogańskiego księcia na nowej złotej monecie, lecz głowa zmęczonego, dekadenckiego cezara na miedziaku startym przez długie użycie. Popatrzył na nią, kiedy długo stała bez ruchu, z ręką na sercu - popatrzył ze spokojem, prawie z dobrocią, i to ją przeraziło.
- Chodź tutaj i usiądź - powiedział. - Czy umarła?
Skinęła głową i zbliżyła się ku niemu z wahaniem, zaniepokojona teraz tym nowym wyrazem jego twarzy. Nie wstając odsunął nogą krzesło od stołu. Scarlett usiadła. Żałowała, że od razu wspomniał Melanię, Nie chciała teraz o niej rozmawiać ani przeżywać na nowo rozpaczy ostatniej godziny. Miała przed sobą resztę życia na rozmowy o Melanii. Teraz zaś, kiedy rozpierało ją pragnienie wykrzyknięcia: „Kocham cię!”, zdawało jej się, że ma tylko tę noc, tę godzinę na wyznanie Rettowi wszystkiego, co leżało jej na sercu. Coś jednak w jego oczach powstrzymało ją od tego i nagle zawstydziła się, że chce mówić o miłości, gdy ciało Melanii jeszcze nie ostygło.
- Panie świeć nad jej duszą - powiedział Rett ze smutkiem. - Była jedyną prawdziwie dobrą istotą, jaką znałem.
- Och, Rett! - zawołała z rozpaczą, bo słowa jego zbyt żywo przypominały jej wszystko, czego od Meli doznała. - Dlaczego nie poszedłeś tam ze mną? To było straszne - i tak mi ciebie brakło!
- Nie mógłbym tego znieść - powiedział z prostotą i umilkł na chwilę. Potem przemówił znowu cicho i z widocznym wysiłkiem: - Była bardzo wielką damą.
Odwrócił od Scarlett smutny wzrok. W oczach jego wyczytała to samo, co przy świetle pożaru Atlanty, kiedy powiedział jej, że idzie z cofającą się armią - zdziwienie człowieka, który zna siebie na wylot, a przecież odkrywa w sobie lojalność i wzruszenia, o które się nie podejrzewał, i czuje się trochę śmiesznym z powodu tego odkrycia.
Nachmurzone jego oczy spoczęły gdzieś poza Scarlett, jak gdyby widział Melanię cicho przechodzącą przez pokój. W jego pożegnalnym spojrzeniu nie było smutku ani bólu, tylko zdziwienie nad samym sobą, tylko ostre przeżywanie wzruszeń zastygłych od lat. Powtórzył znowu: - Była bardzo wielką damą.
Scarlett zadrżała i z serca jej uszedł żar, przyjemne ciepło, zachwyt, pod którego wpływem biegła do domu ile sił w nogach. Na wpół tylko pojmowała, co dzieje się w duszy Retta przy żegnaniu jedynej osoby, którą szanował - i znowu poczuła rozpacz z powodu tej straty, rozpacz zupełnie pozbawioną egoizmu. Nie mogła całkowicie zrozumieć ani zanalizować tego, co Rett odczuwał, ale wydało jej się, jak gdyby i ją lekko musnęły szeleszczące suknie w ostatniej, miękkiej pieszczocie. Widziała w oczach Retta przemijanie nie tylko kobiety, ale legendy łagodnych, nieśmiałych, niezłomnych kobiet, na których Południe opierało się podczas wojny i do czyich kochających i dumnych objęć wróciło po klęsce.
Rett spojrzał teraz na Scarlett i głos mu się zmienił. Brzmiał teraz swobodnie i chłodno.
- A więc umarła. To się dobrze składa dla ciebie, prawda?
- Och, jakże możesz mówić takie rzeczy! - zawołała, bardzo dotknięta, i łzy napłynęły jej do oczu. - Wiesz dobrze, jak ją kochałam!
- Nie, tego nie mogę powiedzieć. To bardzo niespodziewane i bardzo dobrze o tobie świadczy, że mimo swego upodobania do hołoty potrafiłaś i ją wreszcie ocenić.
- Jakże możesz tak mówić? Rozumie się, że ją ceniłam! Tyś jej nie cenił. Nie znałeś jej tak jak ja! Nie jesteś wcale w stanie jej zrozumieć... jaka była dobra...
- Rzeczywiście? Może masz słuszność.
- Myślała zawsze o wszystkich, z wyjątkiem siebie. Ostatnie jej słowa ciebie dotyczyły.
W oczach Retta błysnęło prawdziwe wzruszenie, kiedy zwrócił się do Scarlett.
- Co powiedziała?
- Och, nie teraz, Rett.
- Powiedz mi.
Mówił obojętnie, ale ścisnął ją za rękę tak mocno - że aż zabolało. Nie chciała tego powiedzieć, nie w taki sposób chciała skierować rozmowę na temat swojej miłości, ale ręka jego mocno ją ściskała.
- Powiedziała... powiedziała: „Bądź dobra dla kapitana Butlera. On bardzo cię kocha”.
Popatrzył na nią i puścił jej dłoń. Opuścił powieki i twarz mu pociemniała. Nagle wstał i podchodząc do okna odsunął firanki i popatrzył na ulicę, choć nic nie mógł widzieć poza szarą mgłą.
- Czy jeszcze coś mówiła? - zapytał nie odwracając głowy.
- Prosiła mnie, aby zaopiekowała się małym Beau, więc przyrzekłam jej, że będę go uważała za własnego syna.
- Co jeszcze?
- Powiedziała - o Ashleyu - prosiła, abym zaopiekowała się Ashleyem.
Zamilkł na chwilę, a potem roześmiał się cicho.
- To bardzo przyjemnie mieć zgodę pierwszej żony, prawda?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Odwrócił się do niej. Mimo zmieszania zdziwiła się, że w twarzy jego nie było szyderstwa. Nie malowało się też na niej większe zainteresowanie niż na twarzy człowieka, który widzi ostatni akt niezbyt zabawnej komedii.
- Myślę, że to zupełnie jasne. Pani Mela umarła. Z pewnością możesz zebrać dostateczną ilość dowodów przeciw mnie, aby się ze mną rozwieść, a opinię masz tak niedobrą, że rozwód nic ci nie zaszkodzi. Nie jesteś już wierząca, więc Kościół nie ma dla ciebie znaczenia. A zatem Ashley i spełnienie marzeń pobłogosławione przez panią Melę.
- Rozwód? - krzyknęła. - Nie! Nie! - Niespokojna, zerwała się na nogi i podbiegając ku niemu schwyciła go za ramię. - Och, mylisz się bardzo! Nie chcę rozwodu... Ja... - przerwała, ponieważ nie mogła znaleźć innych słów.
Położył jej rękę pod brodę, spokojnie odwrócił jej twarz ku światłu i popatrzył jej przez dłuższą chwilę w oczy. Patrzyła na niego wzrokiem pełnym namiętności, a wargi jej drżały, kiedy starała się mówić. Nie mogła jednak znaleźć słów, bo wypatrywała w jego twarzy jakiegoś wzruszenia, jakiegoś błysku nadziei czy radości. Z pewnością domyślał się już teraz wszystkiego! Jednak układna i mroczna obojętność, która zdumiewała ją tak często, była jedynym, co widziały jej szalone, niecierpliwe oczy. Puścił ją wreszcie, wrócił do krzesła i rozparł się na nim znowu, zwiesiwszy głowę na piersi, z zainteresowaniem patrząc na Scarlett spod lekko zmarszczonych brwi.
Podeszła załamując ręce i zatrzymała się przed nim.
- Mylisz się, Rett - zaczęła znowu, znajdując wreszcie słowa. - Rett, dziś, kiedy zrozumiałam, biegłam do domu, aby ci to powiedzieć. Och, kochanie, ja...
- Jesteś zmęczona - powiedział nie przestając jej obserwować. - Połóż się lepiej spać.
- Ale muszę ci to powiedzieć!
- Scarlett - powiedział poważnie - nie chcę słyszeć... nic.
- Nie wiesz przecież, co chciałam powiedzieć!
- Złotko, to jest wyraźnie wypisane na twojej twarzy. Coś czy ktoś sprawił, żeś zrozumiała, iż nieszczęsny pan Wilkes jest jednak dla ciebie owocem Morza Martwego. I to samo zrozumienie ukazało ci nagle moje wdzięki w nowym ponętnym świetle - westchnął lekko. - O tym zaś nie warto mówić.
Zachłysnęła się prawie ze zdumienia. Prawda, że czytał w niej łatwo. Dotąd była tym zawsze urażona, teraz jednak, po pierwszym zdumieniu, że jest tak wnikliwy, odetchnęła z zadowoleniem i uczuciem ulgi. Wiedział, rozumiał, więc zadanie jej zostało znakomicie ułatwione. Nie warto o tym mówić?! Pewnie, że miał jej za złe długie zaniedbywanie go, pewnie że nie miał przekonania do tej nagłej zmiany. Będzie musiała zdobyć go dobrocią, przekonać go dowodami mocnej miłości - i z jakąż radością to zrobi!
- Kochanie, chcę ci wszystko powiedzieć - zaczęła kładąc ręce na poręczy jego fotela i pochylając się ku niemu. - Tak się myliłam, taka byłam głupia...
- Scarlett, nie rób tego. Nie upokarzaj się przede mną. Nie mogę tego znieść. Zostaw trochę godności, trochę dyskrecji we wspomnieniu o naszym małżeństwie. Zaoszczędź mi przynajmniej tego.
Wyprostowała się raptownie. Zaoszczędzić tego? Co to ma znaczyć? Przecież to miał być początek, pierwsze jej wyznanie!
- Ale ja chcę ci powiedzieć - zaczęła szybko, jak gdyby w obawie, że Rett położy jej rękę na ustach i nakaże milczenie. - Och, Rett, najmilszy mój, jakże ja ciebie kocham! Kocham cię z pewnością od wielu lat, tylko byłam tak głupia, że o tym nie wiedziałam. Rett, musisz mi uwierzyć!
Spojrzał na nią, stojącą tak przed nim, i patrzył długą chwilę. Dojrzała w oczach jego przekonanie o prawdzie jej słów, ale mało zainteresowania. Och, czyżby znowu, właśnie teraz, chciał być zły i wstrętny? Czy będzie ją znowu dręczył, odpłacał własną jej monetą?
- Och, wierzę ci - powiedział wreszcie. - A cóż Ashley Wilkes?
- Ashley! - zawołała i zrobiła niecierpliwy ruch ręką. - Nie, nie zdaje mi się, abym go kochała naprawdę od wielu lat. Było to może czymś w rodzaju nawyku z czasów dzieciństwa. Rett, nigdy by mi się nawet nie zdawało, że go kocham, gdybym wiedziała, jaki jest naprawdę. Jest takim bezradnym, zalęknionym człowiekiem mimo całej swojej gadaniny o prawdzie, honorze i...
- Nie - rzekł Rett. - Jeżeli chcesz już go widzieć takim, jakim jest naprawdę, bądź sprawiedliwa. Jest tylko dżentelmenem, który dostał się w świat dla siebie nieodpowiedni i stara się doń przystosować nie przestając żyć wedle prawideł świata, który przeminął.
- Och, Rett, ale nie mówmy o nim! Jakież to ma znaczenie... teraz? Czy nie jesteś rad z tego, że... Teraz, gdy ja...
Kiedy znowu spojrzał na nią, przerwała z zakłopotaniem, nieśmiała jak podlotek w obecności pierwszego kochanka. Gdybyż chciał jej to ułatwić! Gdybyż wyciągnął ręce, aby mogła wdrapać się na jego kolana i złożyć mu głowę na piersi! Pocałunkiem powiedziałaby mu to wszystko lepiej niż urywanymi słowami. Ale kiedy przyjrzała mu się dokładniej, zrozumiała, że nie zachęca jej nie tylko dlatego, że chce jej dokuczyć. Wyglądał jak człowiek zupełnie zobojętniały, dla którego słowa jej nie miały żadnego znaczenia.
- Rad? - zapytał. - Kiedyś postem dziękowałbym Bogu za te twoje słowa. A teraz już mi wszystko jedno.
- Wszystko jedno? O czym ty mówisz? To nie jest wszystko jedno! Rett, kochasz mnie, prawda? Musisz kochać? Mela przecież tak powiedziała.
- Tak, miała rację, mówiła to, co wiedziała. Ale, Scarlett, czy nie przyszło ci nigdy na myśl, że nawet najbardziej nieśmiertelna miłość może się wyczerpać?
Patrzyła na niego oniemiała, z ustami otwartymi w duże O.
- Moja wyczerpała się już - ciągnął dalej - przez Ashleya Wilkesa i twój morderczy upór, który każe ci trzymać się zębami wszystkiego, czego pragniesz... Moja się wyczerpała.
- Ale miłość nie może się wyczerpać!
- A jednak skończyła się twoja dla Ashleya...
- Ja nigdy nie kochałam Ashleya naprawdę!
- No więc, bardzo dobrze naśladowałaś miłość... aż do dzisiaj. Scarlett, ja cię nie oskarżam, nie robię ci wymówek ani cię nie potępiam. Minęła na to pora. Zaoszczędź mi więc słów obrony i wyjaśnień. Jeżeli możesz mnie słuchać przez kilka minut nie przerywając mi, wytłumaczę ci, co mam na myśli. Chociaż, Bóg jeden wie, czy potrzeba wyjaśnień. Prawda jest bardzo prosta.
Usiadła, a ostre światło lampy padało na jej bladą, zdumioną twarz. Patrzyła w oczy, które tak dobrze znała - i tak mało, słuchała jego spokojnego głosu, który mówił słowa nie mające dla niej zrazu żadnego znaczenia. Po raz pierwszy od czasu, gdy się znali, mówił do niej jak człowiek do człowieka, bez docinków, drwin czy zagadek.
- Czy zdawałaś sobie z tego sprawę, że kochałem cię tak bardzo, jak może kobietę kochać mężczyzna? Kochałem cię przez długie lata, zanim cię wreszcie zdobyłem. Podczas wojny wyjeżdżałem i starałem się o tobie zapomnieć, nie mogłem jednak i zawsze musiałem wracać. Po wojnie naraziłem się na areszt, byle wrócić i ciebie odnaleźć. Kochałem cię tak bardzo, że zabiłbym prawdopodobnie Franka Kennedy'ego, gdyby w porę nie zginął. Kochałem cię, ale nie wolno mi było wyznać ci tego. Jesteś bardzo brutalna w stosunku do tych, którzy cię kochają, Scarlett. Bierzesz ich miłość i trzymasz ją nad ich głowami niczym bat.
Z tego wszystkiego zrozumiała to tylko, że Rett ją kochał. Ogarnęło ją znowu podniecenie, kiedy usłyszała słabe echa namiętności w jego głosie. Siedziała bojąc się oddychać, słuchając, czekając.
- Wiedziałem, że mnie nie kochałaś, kiedyśmy się pobrali. Wiedziałem wszystko o Ashleyu. Ale jak głupiec wierzyłem, że potrafię cię w sobie rozkochać. Śmiej się, jeżeli masz ochotę, ale chciałem się tobą opiekować, psuć cię i pieścić, dawać ci wszystko, czego chciałaś. Chciałem ożenić się z tobą, aby móc się tobą opiekować i pozwalać ci na wszystko, co ci sprawi przyjemność... tak jak pozwalałem Bonnie. Tyle się w życiu namęczyłaś, Scarlett. Nikt lepiej ode mnie nie wiedział, ile przeszłaś, chciałem więc, abyś przestała walczyć ze światem i pozwoliła mi, abym cię wyręczał. Chciałem, abyś się bawiła jak dziecko - bo byłaś dzieckiem: odważnym, przestraszonym, upartym dzieckiem. Sądzę, że jeszcze dotąd nim jesteś. Tylko dziecko może być tak bezwzględne i nieczułe.
Głos jego był spokojny i zmęczony, ale w brzmieniu jego były tony, które zbudziły w Scarlett jakieś wspomnienia. Słyszała już podobny głos w innej przełomowej chwili swego życia. Gdzie to było? Był to głos człowieka patrzącego na siebie i na świat bez przejęcia, bez wzruszenia, bez nadziei...
Ależ... to przecież Ashley w zimnym, wietrznym sadzie Tary mówił o życiu i teatrze cieni ze znużonym spokojem i w brzmieniu jego głosu było więcej tragizmu, niż gdyby był pełen rozpaczy i goryczy. Podobnie jak wtedy głos Ashleya natchnął ją obawą przed sprawami, których nie mogła pojąć, tak teraz głos Retta przyprawił ją o bolesny skurcz serca. Głos jego i zachowanie się więcej niż treść słów zmieszały ją, uświadomiły jej, że przyjemne podniecenie sprzed kilku chwil jest nie na czasie. Coś się zepsuło, bardzo zepsuło. Nie wiedziała, co to takiego, ale słuchała z rozpaczą, nie odrywając oczu od jego ciemnej twarzy, spodziewając się ciągle, że wreszcie usłyszy słowa, które rozwieją jej obawy.
- Było oczywiste, że jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Tak oczywiste, że to właśnie ja byłem jedynym z kręgu twoich znajomych, który mógł cię kochać, chociaż wiedziałem, jaka jesteś naprawdę - chciwa, bezwzględna, pozbawiona skrupułów, jak ja. Kochałem cię, więc zaryzykowałem. Przypuszczałem, że obraz Ashleya zblednie w twym sercu. Ale - wzruszył ramionami - próbowałem wszystkiego i nic się nie udawało. A tak bardzo cię kochałem, Scarlett. Gdybyś mi na to pozwoliła, kochałbym cię bardziej delikatnie i czule, niż kiedykolwiek mężczyzna kochał kobietę. Nie mogłem jednak dać ci tego poznać, bo wiedziałem, że wyda ci się, że jestem słaby, i wyzyskasz wtedy moją miłość przeciw mnie. I zawsze, wiecznie prześladował mnie Ashley. Doprowadzało mnie to do obłędu. Nie mogłem siedzieć naprzeciw ciebie wieczorem przy stole, bo wiedziałem, że żałujesz, iż to nie Ashley zajmuje moje miejsce. I nie mogłem cię trzymać w ramionach w nocy, gdyż wiedziałem - no, ale teraz to nie ma znaczenia. Teraz dziwię się, że to tak bolało. To mnie pchnęło ku Belli. Ma się pewną świńską pociechę ze stosunku z kobietą, która kocha z całego serca i szanuje cię za to, że jesteś wytwornym dżentelmenem - chociaż jest analfabetką i dziewką. To schlebiało mojej próżności. Ty mi nie pochlebiałaś nigdy, moja droga.
- Och, Rett... - zaczęła, jak zwykle nieszczęśliwa na wzmiankę o Belli, ale gestem nakazał jej milczenie i ciągnął dalej:
- A potem, tej nocy, kiedy zaniosłem cię na górę, sądziłem... miałem nadzieję... tak szaloną nadzieję, że bałem się spojrzeć ci w oczy następnego ranka, aby się nie zawieść, aby się nie dowiedzieć, że jeszcze mnie nie pokochałaś. Tak bardzo się bałem, że mnie wyśmiejesz, że wyszedłem z domu i upiłem się. A kiedy wróciłem, trząsłem się ze strachu; gdybyś mnie wtedy ośmieliła, dała mi jakieś słowo, padłbym ci z wdzięczności do nóg. Ale tyś tego nie zrobiła.
- Ależ Rett, chciałam to zrobić, ale ty byłeś taki wstrętny! Kochałam cię! Sądzę, tak, sądzę, że wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że cię kocham. Nigdy już odtąd nie dbałam naprawdę o Ashleya, ale tyś był tak niedobry, że...
- No, dobrze już... - powiedział. - Nigdyśmy się nie mogli zrozumieć, prawda? Ale teraz, to już nie ma znaczenia. Mówię ci to tylko po to, abyś się nigdy nie dziwiła. Kiedy byłaś chora z mojej winy, stałem za drzwiami twego pokoju z nadzieją, że mnie zawołasz, ale nie zawołałaś mnie, i wtedy zrozumiałem, że byłem głupcem i że wszystko skończone.
Przerwał, popatrzył na nią i poprzez nią, daleko, jak często to robił Ashley, na coś, czego nie mogła dojrzeć. Wpatrywała się więc bez słowa w jego zamyśloną twarz.
- Wtedy jednak miałem Bonnie, wiedziałem więc, że jeszcze nie koniec wszystkiego. Wyobrażałem sobie, że Bonnie jest tobą, małą dziewczynką, taką, jaką byłaś, zanim zepsuły cię wojna i nędza. Była tak do ciebie podobna, taka samodzielna, odważna, wesoła i mądra - i mogłem pieścić i psuć - tak samo, jak chciałem pieścić ciebie. W przeciwieństwie jednak do ciebie, ona mnie kochała. Było to błogosławieństwem dla mnie, że mogłem tę miłość, której tyś nie chciała, dać jej... Kiedy odeszła, zabrała wszystko.
Nagle poczuła litość dla niego, tak wielką litość, że znikł wobec niej własny jej żal i obawa przed całkowitym zrozumieniem jego słów. Po raz pierwszy w życiu litowała się nad kimś nie gardząc nim jednocześnie, bo po raz pierwszy zrozumiała innego człowieka. Mogła zrozumieć jego upartą dumę, która nie pozwalała mu się przyznać do miłości z obawy przed zawodem.
- Ach, kochanie - rzekła idąc ku niemu w nadziei, że wyciągnie ręce i weźmie ją na kolana. - Kochanie, tak bardzo mi przykro, ale wszystko to ci wynagrodzę! Możemy jeszcze być szczęśliwi, teraz, kiedy już znamy prawdę - i... słuchaj, Rett... popatrz na mnie, Rett! Możemy mieć jeszcze inne dzieci... nie takie jak Bonnie, ale...
- Dziękuję ci, nie - rzekł Rett tak, jak gdyby dziękował za kawałek chleba. - Nie narażę swego serca po raz trzeci.
- Rett, nie mów tak! Och, cóż mam powiedzieć, abyś zrozumiał? Powiedziałam ci, że tak bardzo żałuję...
- Kochanie, jesteś wielkim dzieckiem. Wydaje ci się, że mówiąc „przepraszam” uleczasz wszystkie omyłki i błędy minionych lat, że wymazujesz je z pamięci, że zmywasz truciznę z dawnych ran. Weź moją chusteczkę, Scarlett. Nigdy, w żadnej przełomowej chwili życia nie masz przy sobie chusteczki.
Wzięła chusteczkę, wydmuchała nos i usiadła znowu. Było jasne, że Rett nie weźmie jej teraz w objęcia. Zaczynała rozumieć, że to wszystko, co mówił o miłości do niej, nie miało znaczenia. Była to bajeczka o czasach dawno minionych i Rett opowiadał ją, jak gdyby dotyczyła kogoś zupełnie obcego. To było przerażające. Patrzył na nią z dobrocią i skupieniem w oczach.
- Ile masz lat, moja droga? Nigdy mi nie chciałaś powiedzieć.
- Dwadzieścia osiem - odpowiedziała niewyraźnie, zasłonięta chusteczką.
- To nie jest jeszcze wiek podeszły. Dość nawet młody wiek jak na kobietę, która zdobyła cały świat i straciła duszę, prawda? Nie bój się. Nie mam na myśli ognia piekielnego, w którym będziesz płonęła za swoją miłostkę z Ashleyem. Mówię w przenośni. Od chwili gdy cię poznałem, chciałaś tylko dwóch rzeczy, Ashleya i dość pieniędzy, aby móc plunąć na cały świat. Teraz jesteś dość bogata, dość się już przeciwstawiłaś światu i możesz mieć Ashleya, jeżeli zechcesz. Ale to wszystko nie zdaje ci się teraz wystarczać.
Scarlett była przerażona, lecz nie z powodu groźby ognia piekielnego. Myślała: „To Rett jest moją duszą i jego teraz tracę. A jeżeli stracę jego, wszystko inne przestanie mieć znaczenie! Wszystko - przyjaciele - pieniądze - i reszta. Gdybym jego mogła odzyskać, nie wahałabym się znowu być biedna. Nie, nie wahałabym się cierpieć znowu głodu i zimna. Och, on chyba nie mówi serio... To niemożliwe!”
Otarła oczy i powiedziała z rozpaczą:
- Rett, jeżeli kiedyś kochałeś mnie tak bardzo, musisz przecież mieć dla mnie jeszcze jakieś uczucie!
- Z tego wszystkiego okazuje się, że zostały mi dwie rzeczy - te, których najbardziej nienawidzisz - litość i uczucie pewnej dobroci.
„Litość! Dobroć! Och, mój Boże! - myślała z rozpaczą. - Wszystko inne, byleby nie litość i dobroć”. Ilekroć miała dla kogoś te dwa uczucia, towarzyszyła im jeszcze i pogarda. Czy i Rett nią gardził? Wszystko byłoby od tego lepsze. Nawet cyniczny jego chłód z czasów wojny lub pijany szał owej nocy, kiedy na rękach niósł ją na górę, a twarde jego palce gniotły jej ciało - czy ostre, przeciągłe słowa, pod którymi kryła się gorzka miłość... Wszystko - z wyjątkiem tej obojętnej dobroci, która tak wyraźnie wypisana była na jego twarzy.
- Czy... czy to ma znaczyć, że zniszczyłam to wszystko, że już mnie wcale nie kochasz?
- Tak, to właśnie znaczy.
- Ale - powiedziała z uporem jak dziecko, które nie przestaje wierzyć, że stwierdzenie pewnego życzenia równa się jego spełnieniu. - Ależ ja ciebie kocham!
- Na tym polega twoje nieszczęście.
Spojrzała na niego szybko, żeby sprawdzić, czy za słowami tymi kryje się szyderstwo. Nie, stwierdził po prostu fakt. Był to jednak fakt, w który jeszcze nie chciała uwierzyć - nie mogła uwierzyć. Patrzyła na niego skośnymi oczyma, w których płonął rozpaczliwy upór, i nagle wysunęła naprzód podbródek, zdecydowanym, twardym ruchem Geralda.
- Nie bądź niemądry, Rett! Potrafię...
Podniósł dłoń w udanym przerażeniu i czarne jego brwi uniosły się w dawne, sardoniczne łuki.
- Nie miej miny tak zdecydowanej, Scarlett! Przerażasz mnie. Widzę, że naprawdę zamierzasz przenieść swoje burzliwe uczucia z Ashleya na mnie, i zaczynam się obawiać o swoją wolność i całość. Nie, Scarlett, nie chcę, abyś mnie prześladowała tak jak nieszczęsnego Ashleya. Poza tym zaś postanowiłem wyjechać.
Usta jej zadrżały bezradnie. Wyjeżdża? Nie, tylko nie to! Czymże będzie życie bez niego? Wszyscy od niej odeszli, wszyscy, na których jej zależało, prócz Retta. On odejść nie może. Jakże go jednak zatrzyma? Była bezradna wobec jego chłodu i jego obojętnych słów.
- Wyjeżdżam, Scarlett. Miałem ci to powiedzieć, gdy wrócisz do domu z Marietty.
- Opuszczasz mnie?
- Nie udawaj zaniedbanej, dramatycznej żony, Scarlett. Nie odpowiada ci ta rola. A zatem, jak rozumiem, nie chcesz rozwodu czy separacji? No więc, będę przyjeżdżał często, aby ludzie nie plotkowali.
- Cóż mnie plotki obchodzą! - zawołała gwałtownie. - Zależy mi na tobie. Zabierz mnie ze sobą!
- Nie - odparł i głos jego zabrzmiał bardzo stanowczo. Przez chwilę chciała wybuchnąć głośnym, dziecinnym płaczem. Chciała rzucić się na podłogę, kląć i krzyczeć, i kopać. Powstrzymywała ją od tego jakaś resztka dumy czy zwykłego rozsądku. Pomyślała: „Jeżeli to zrobię, będzie się śmiał albo popatrzy na mnie obojętnie. Nie będę płakała, nie będę żebrała. Nie mogę zrobić nic, czym zasłużyłabym na jego pogardę. Musi mnie szanować, choćby - choćby mnie nawet nie kochał”.
Podniosła głowę i zapytała z pozornym spokojem:
- Dokąd pojedziesz?
W oczach jego błysnął pewien podziw, gdy odpowiedział.
- Może do Anglii lub do Paryża. Może do Charlestonu, aby postarać się pogodzić z rodziną.
- Przecież ich nie cierpisz! Śmiałeś się z nich tak często i..
Wzruszył ramionami.
- W dalszym ciągu się śmieję, ale nie mogę już być włóczęgą, Scarlett. Mam czterdzieści pięć lat, Scarlett, a to wiek, kiedy mężczyzna zaczyna szanować wiele rzeczy, które lekko odrzucał w młodości - przywiązanie do rodziny, honor i bezpieczeństwo, korzenie, zapuszczone głęboko... Och, nie! Nie zarzekam się niczego ani nie żałuję swoich postępków. Bawiłem się w życiu znakomicie... tak dobrze, że mi się to wreszcie sprzykrzyło i pragnę teraz czegoś innego... Nie, nigdy nie mogę się zmienić do gruntu. Tęsknię jednak do zewnętrznych pozorów, jakie znałem dawniej, do śmiertelnej nudy przyzwoitości - przyzwoitości innych ludzi, kochanie, nie swojej własnej - do spokojnej godności życia ludzi dobrze urodzonych, do wdzięku dni, które minęły. Kiedy żyłem w tym wszystkim, nie rozumiałem łagodnego ich uroku...
Znowu Scarlett przypomniała sobie dzień w sadzie w Tarze, znowu oczy Retta miały taki sam wyraz jak wtedy oczy Ashleya. Słowa Ashleya brzmiały jej w uszach tak wyraźnie, jak gdyby to on mówił, nie Rett. Ułamki słów przypomniały jej się i zacytowała jak papuga: - Czar, doskonałość, symetria jak w greckiej rzeźbie.
Rett zapytał ostro: - Dlaczego powiedziałaś to właśnie? Miałem to na myśli...
- To słowa, które... które Ashley kiedyś powiedział o dawnych czasach...
Wzruszył ramionami i błysk znikł z jego oczu.
- Zawsze Ashley - rzekł i na chwilę umilkł. - Scarlett, kiedy będziesz miała czterdzieści pięć lat, zrozumiesz może, o czym mówiłem, i wtedy może i ty będziesz zmęczona imitowaną arystokracją, złymi manierami i tanimi przyjemnościami. Wątpię o tym jednak. Przypuszczam, że zawsze będzie cię bardziej pociągał blichtr niż złoto. W każdym zaś razie nie mogę czekać dość długo, aby się o tym przekonać. I nie mam na to wcale ochoty. Po prostu mnie to nie interesuje. Chcę szukać w starych miastach i starych krajach zapachu dawnych czasów, który się tam jeszcze unosi. Taki jestem sentymentalny... Atlanta jest dla mnie zbyt ordynarna, zbyt nowa.
- Przestań - powiedziała nagle. Ledwie słuchała tego, co mówił. Z pewnością zaś mało co z tego zapamiętała. Wiedziała jednak, że nie będzie mogła dłużej znieść dźwięku jego głosu, w którym nie było już dla niej miłości.
Przerwał i popatrzył na nią dziwnie.
- Przypuszczam, żeś zrozumiała sens moich słów? - zapytał wstając od stołu.
Wyciągnęła do niego ręce z otwartymi dłońmi, w odwiecznym geście błagania.
- Nie! - zawołała z głębi serca. - Wiem tylko, że mnie nie kochasz i że odchodzisz! Och, kochanie, cóż pocznę, gdy ciebie przy mnie nie będzie?
Przez chwilę zawahał się, jak gdyby zastanawiając się, czy miłe kłamstwo jest na długą metę lepsze od prawdy. Potem wzruszył ramionami.
- Scarlett, nigdy nie lubiłem cierpliwie zbierać połamanych kawałków i zlepiać ich razem, i wmawiać sobie, że sklejona całość jest równie ładna jak nowa. Co jest złamane - zostanie złamane - i wolę wspominać to takim, jakim było w najlepszych chwilach, niż sklejać i przez całe życie patrzeć na ślady połamań. Może, gdybym był młodszy... - westchnął. - Jestem jednak za stary, aby wierzyć w tak sentymentalne brednie jak zmazywanie win i zaczynanie od początku. Jestem za stary, aby dźwigać ciężar stałych kłamstw, które towarzyszą życiu w uprzejmej ułudzie. Nie mógłbym żyć z tobą i okłamywać ciebie. Z pewnością zaś nie potrafiłbym okłamywać samego siebie. Nawet teraz nie mogę ci skłamać. Bardzo bym chciał, aby obchodziło mnie więcej to, co zrobisz i dokąd pójdziesz, ale nie mogę się tym przejąć.
Zaczerpnął oddechu i powiedział lekko, ale łagodnie:
- Kochanie, nic mnie to nie obchodzi.
W milczeniu patrzyła za nim, gdy wchodził na schody, i czuła, że udławi się z bólu. Z cichnącym odgłosem jego kroków na górze zgasła ostatnia rzecz na świecie, która była dla niej ważna. Wiedziała teraz, że ani uczucie, ani rozsądek nie skłoni chłodnego umysłu Retta do zmiany swego postanowienia. Wiedziała teraz, że każde jego słowo było szczere, chociaż niektóre z nich powiedział jakby mimochodem. Wiedziała o tym - bo wyczuwała w nim siłę, nieustępliwą, nieubłaganą - wszystkie te zalety, których szukała w Ashleyu i znaleźć nie mogła.
Nigdy nie rozumiała tych dwóch mężczyzn, których kochała, i dlatego straciła ich obu. Miała niejasne przeczucie, że gdyby kiedykolwiek rozumiała Ashleya, nie mogłaby go kochać, gdyby rozumiała Retta, nie straciłaby go nigdy. Zaczęła się z rozpaczą zastanawiać, czy w ogóle rozumiała kogokolwiek na świecie.
W myślach jej panowało teraz otępienie, które, jak wiedziała z doświadczenia, ustąpi wkrótce miejsca ostremu bólowi.
„Nie chcę o tym teraz myśleć - postanowiła posępnie, przyzywając dawne swoje zaklęcie. - Oszaleję, jeżeli będę myślała o stracie Retta. Pomyślę o tym jutro”.
„Ale - krzyczało jej serce, odsuwając zaklęcia i zaczynając boleć. - Nie mogę mu pozwolić odejść! Musi się znaleźć jakieś wyjście”.
„Nie chcę o tym teraz myśleć - powiedziała znowu, starając się odsunąć rozpacz, starając się znaleźć jakąś tamę, która by wstrzymała nowy napływ bólu. - Jutro - jutro pojadę do domu, do Tary...” I trochę wzmocniła się na duchu.
Pojechała kiedyś do Tary w przestrachu i klęsce i wyszła z jej mocnych murów silna i uzbrojona do zwycięstwa. To, co zrobiła już raz - zrobi z pomocą Boga znowu! Jak - jeszcze nie wiedziała. Nie miała ochoty teraz o tym myśleć. Pragnęła jedynie zakątka, gdzie by się mogła ukryć, spokojnego miejsca, gdzie by mogła zaleczyć rany, przystani bezpiecznej, gdzie by mogła obmyślić nową kampanię. Pomyślała o Tarze i wydało jej się, jak gdyby chłodna, łagodna dłoń spoczęła na jej sercu. Widziała biały dom, witający ją z daleka przez gąszcz poczerwieniałych jesiennych liści, poczuła ciszę wiejskiego zmierzchu, ogarniającą ją jak błogosławieństwo, poczuła rosę opadającą na pola zielonych, usianych białymi gwiazdkami krzaczków, widziała ostrą barwę czerwonej ziemi i ciemną, ponurą piękność sosen na łagodnych pagórkach.
Poczuła się trochę pocieszona, pokrzepiona tym obrazem, a ból i gwałtowny żal ustąpiły teraz. Przez chwilę przypominała sobie fragmenty Tary - aleję ciemnych cedrów, prowadzącą do dworu, kępy krzewów jaśminu, jaskrawozielone na tle białych ścian, powiewające na wietrze białe firanki. I Mammy tam będzie. Nagle zatęskniła rozpaczliwie do Mammy, jak tęskniła do niej, gdy była małą dziewczynką, zapragnęła przytulić głowę do jej szerokiej piersi, poczuć na swoich włosach dotknięcie jej sękatych czarnych dłoni. Mammy, ostatnie ogniwo, łączące ją z przeszłością…
Podniosła głowę z odwagą właściwą swojej rasie, właściwą ludziom, którzy nie chcieli uznać klęski, choćby zaglądała im w oczy. Potrafi odzyskać Retta. Czuła, że potrafi. Nie było takiego mężczyzny. którego nie potrafiłaby zdobyć, jeżeli raz to sobie postanowiła.
„Pomyślę o tym wszystkim jutro, w Tarze. Zniosę to wtedy lepiej. Jutro pomyślę, jak go odzyskać. Mimo wszystko, życie się dzisiaj nie kończy”.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 5409
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: