Dodany: 10.04.2012 21:07|Autor: Nemesis15

Czytatnik: ]=)

Insomnia - 3


3.
Sen, który śni mi się do dzisiaj, sen, którym z nikim się nie podzieliłem w zamian za jego życie jest mi tak bliski, że samo myślenie o nim w dzień wydaje mi się nietaktem i zdradzaniem samego siebie. Nie opowiedziałem o nim nigdy nikomu i chyba jeszcze nie urodziła się osoba, której byłbym w stanie go opowiedzieć.
We śnie tym stoję pośród zbóż. Otacza mnie z obu stron złotym, ruchliwym murem, w którego powierzchni błądzą promienie światła. Niebo nade mną wisi nisko, jest martwe i wezbrane chmurami. Srebrne i niepokojące. Grozi mi swoją ciszą i ospałością.
Na horyzoncie w morzu zboża widzę drzewo. Poznaję je z daleka widząc kolor khaki i dojrzałą czerwień przeplecione i zlewające się w doskonałej formie. To drzewo jarzębiny.
Idę w jego stronę nie oglądając się za siebie. Wiem, że chociaż niebo zwiesza się coraz bardziej i zboża sięgają coraz wyżej muszę tam dojść. Inaczej niczego się nie dowiem, inaczej nie będę mógł dalej egzystować.
Mimo zrobionych licznych kroków ona nadal jest zbyt daleko choć jednocześnie na wyciągnięcie ręki. Maki i chabry z początku przyglądają mi się, w końcu i one spuszczają główki zobojętniałe na moje zmęczenie.
A sen zdaje się nie mieć końca. Może dlatego, że nie chcę się obudzić. W drzewie jarzębiny widzę jedyne, na czym mi zależało. Wyciągniętą w moją stronę dłoń i ciepłe spojrzenie jedynej i niezastąpionej istoty.
Za każdym razem gdy śnię ten sen nie pamiętam jak on się zakończy. A rano wiem, że skończył się tak samo jak poprzednie. Jarzębina jest tak daleko jak była od początku, spomiędzy zbóż wyłania się wąska szpara nicości. Zaglądam tam i widzę, że sięga w nieskończoność. Jeśli tam spadnę umrę ze starości zanim uderzę o dno. Jeśli tam spadnę, czy kiedykolwiek się obudzę?
Mimo to skaczę. Spadam już w połowie. Wiedziałem, że nie mam szans sięgnąć drugiego brzegu. Wiedziałem od początku a mimo to skoczyłem. Kolejny raz, niezmiennie. Znów spadałem. Nie mogłem już nic zrobić. Nie było sensu wrzeszczeć ani wyciągać rąk w stronę ścian. Brzegi szczeliny powoli zamykały się nade mną odrywając mnie nawet od widoku nieba. Pustka powoli odkrywała swoje oblicze i przybierała białą barwę.
Biel była ze mną od zawsze. Boję się nicości bardziej niż zeszpecenia własnej osobowości. Bardziej niż samotności. Zamknąłem się w swym istnieniu na wieczność.
Biel będzie ze mną już zawsze.
***
- Nie sądzę bym mógł ci pomóc.
Spojrzałem na niego i nagle ogarnęła mnie wściekłość.
- Jak to nie możesz mi pomóc? Przecież potrafisz sterować ludzkimi snami, prawda?
- Sprzedaję ludziom sny. Tworzę je tak jak tworzy się dzieła sztuki, wkładając w to odrobinkę siebie, a one rozrastają się w ich głowach…
- I pochłaniają ich, tak? – spytałem nagle uświadamiając sobie to.
- W pewnym sensie – powiedział i po raz pierwszy zobaczyłem jak pogoda ducha znika z jego twarzy. Wiedziałem, że odpowie na każde moje pytanie.
- To dlatego żyjesz tak długo, wysysasz ich dusze, tak?
Nagle zagryzł wargi. Zezłościłem go.
- Co z tego? I tak umarliby prędzej czy później nie mogąc śnić. A do ich bezsenności sam się przyczyniłeś dając im racjonalny świat.
Kiedy to usłyszałem na chwilę zabrakło mi tchu. Sam nie wiem jakie uczucie we mnie uderzyło, wiem, że nie opanowałem drżenia ręki i nerwowego zaciśnięcia szczęk. Przez chwilę chciałem na niego wrzasnąć, obwiniać go, zabić, włożyć mu te słowa z powrotem w usta, ale zdałem sobie sprawę, że cokolwiek bym zrobił nie zmienię faktu, że one już padły. Wsiąkły w ciszę, ale to nic, bo już zawsze miały dzwonić w mojej duszy. Musiałem go skrzywdzić, odpowiedzieć tak, by poczuł się gorzej ode mnie, bo przecież kłamał, przecież nie miał racji.
- Uratowałem świat dla takich jak ty – powiedziałem ciszej niż zamierzałem. – A ty… Pasożytujesz na reszcie mimo, że nie masz najmniejszego prawa. Nie potrafisz się postawić w ich sytuacji? Nigdy nie widziałeś śmierci?
- Na pewno nie tak często jak ty.
- Zabijam złych ludzi dla dobra świata – zdałem sobie sprawę ze swojego błędu już w momencie wypowiadania tych słów. Tak… Już to widziałem, uśmiech na jego ustach, wyraz satysfakcji.
- Złych dla dobra świata? Od kiedy to uznajesz istnienie tego tworu ludzkiego? Sam oceniasz kto jest zły a kto dobry. Sam oceniasz co jest lepsze dla świata. Myślisz, że historia wyniesie cię na ołtarze jak Che Guevarrę? Dostaniesz bezimienny grób na więziennym cmentarzu a ludzie słowo „Tanatos” będą znów kojarzyć wyłącznie z pomniejszym greckim bożkiem.
- Właśnie dlatego je wybrałem – westchnąłem. – Dlatego, że nie robię tego dla siebie, dlatego, że nie potrzebuję ich uwielbienia. Jedyne czego chcę, to pokoju i szczęścia i dla ludzi.
- To właśnie ci ludzie produkują sobie wojny i nieszczęścia. Bezimienne tępe barany bezmyślnie godzące się na wszystko. Co ma być w nich niby takiego wyjątkowego?
- Widziałeś kiedyś śmierć? Śmierć zwykłego prostego człowieka? Im prostszy, tym jest ona dla ciebie straszniejsza. Patrzy na ciebie szukając ratunku, a w jego oczach widzisz zaskoczenie. Jak zwierzęta spodziewają się wszystkiego, tylko nie tego, że kiedyś umrą. I ich wzrok jest równie zwierzęco nieświadom. Chcesz coś zrobić, ale nie możesz. Ta bezradność rozrywa mnie od środka.
- Dlatego jesteś mordercą?
- Nigdy nie zabiłem człowieka, który nie zasługiwałby na śmierć, a zasługuje na nią każdy, kto śmierci nie rozumie. Każdy kto jest w stanie wysłać setki żołnierzy by zabijali innych żołnierzy. Każdy kto niesie broń w imię durnej idei i cudzej pychy. Każdy, kto woli nie myśleć, kim jest człowiek, którego życie sprzedał za byle pieniądze. Po prostu nie myśleć. Nie ma w sobie nawet tyle empatii by współczuć, wystarczy mu, że jego to nie dotyczy. Takich ludzi chce się pozbyć.
- Takich ludzi pozbywam się ja. Ty zabijasz tylko tych o których jest głośno. Ja pozbywam się tych, którzy kryją się w swoich biurach i szarych domach.
- Ale zabijasz też tych, którzy zawiniają tylko tym, że nie są nadludźmi.
- Oferuję im sny i sens w zamian za czas.
- Podstępem.
Handlarz zaśmiał się, i w jego oczach zauważyłem autentyczną radość. Przeraziło mnie to w niewytłumaczalny dla mnie sposób.
- O czym ty mówisz? – spytał. – Nie ma w tym ni krzty podstępu. Dużo o mnie słyszałeś, prawda? Nim pojawiłeś się tutaj. Mimo, że kryję się jak tylko mogę dużo o mnie słyszałeś. Wiesz, że kradnę życie. Wiedz, że mam swój własny system, który decyduje o tym, ile komu zabiorę dni. Każdą osobę, która przyjdzie do mnie poznaję dobrze, żeby nie popełnić błędu. Chcę wiedzieć, czy naprawdę jest pozbawiona snów czy tylko nie może zasnąć z powodu braku melaniny lub niepokoju. Jeśli jest to ten drugi problem sprzedaję im leki, które mogą im pomóc. Wywary z ziół, które sprowadzam z Afryki lub Australii. Jeśli wiem, że są ubodzy zaniżam cenę do takiej, na jaką ich stać. Jeśli może im pomóc zwykły lekarz ze standardowymi lekami tam ich odsyłam. Jeśli wystarczy im wizyta u psychologa odsyłam ich tam, lub sam poświęcam im czas za jeszcze niższą cenę. W większości niestety nie są to ludzie, którzy nie mogą zasnąć tylko dlatego, że boją się jutra. Nie chodzi o to, że nie mogą się odnaleźć w racjonalnym czasie pokory. Myślę, że to problem naszego wieku: to brak nieszczęść i ciągłego życia w bezmyślności na krawędzi noża. Ludzie są zmuszeni żyć bez patologii, bez wojen, bez korupcji i tak jak chomik bez kółka zaczynają wariować w klatkach, którymi są dla nich ich własne głowy. Nie śnią, nie mają o czym. Nie mają pragnień, nie mają dążeń. Są jak zwierzęta, którymi my, nadludzie zaopiekowaliśmy się nieco bezdusznie. Mogliśmy ich zostawić, stworzyć sobie samym utopię na jednej wyspie, jednym kontynencie, a ich zostawić. Niechby się dalej zabijali, niechby dalej niszczyli planetę, niechby spędzali czternaście godzin doby w robocie i wracali do alkoholu, telewizji i mody. Stworzyliśmy zbyt racjonalny świat dla tych irracjonalnych pokrak. Ty stworzyłeś, Tanatosie. A teraz cierpisz przez, to, że zamiast czerpać z utopii, którą kreujesz własnymi rękami wybrałeś bezdenną pustkę. Wyśniłeś bezsenny świat, Nikolasie.
Spuściłem głowę, bo zrozumiałem, że cokolwiek bym teraz powiedział to nic by zmieniło. Słusznie mnie obwiniał.
- Więc co powinienem, przywrócić im dawny świat?
- A czy dla nich warto coś robić? Wywalczyłeś doskonały świat dla mnie, dla nas. Teraz pora się nim cieszyć póki trwa.
- I patrzeć jak bezkarnie okradasz ludzi z życia? Nawet gdyby to były mrówki, nie pozwoliłbym ci byś odbierał im należną egzystencję.
- Ja tylko powoli staram się przywrócić dawną rzeczywistość.
- Co masz na myśli?
- Chodź ze mną, pokażę ci.
Wstał i ruszył korytarzem. Jego mieszkanie było ogromne, sam musiał zajmować całe piętro. W końcu zabrał mnie do małego ciemnego pokoju z łóżkiem przypominającym muszlę, takim jak to którym spałem. Takim, w którym człowiek może zwinąć się w embrion i jest obejmowany ze wszystkich stron jak w łonie matki. Jedną ze ścian stanowiło lustro. Na drugiej oparty był regał z kryształowymi buteleczkami pełnymi substancji o najróżniejszych kolorach.
Maksym uśmiechnął się do siebie. Wziął do ręki skrzypce z leżącego na stoliku futerału. Nie był to zwyczajny instrument. Pudło rezonansowe i szyjkę miały zrobione z cienkiego kryształu, przez który widziałem duszę. Struny, progi i podstawek połyskiwały srebrem, smyczek był zrobiony ze szlachetnego szkła i białego, prawdopodobnie końskiego włosia. Przejechał smyczkiem po strunach, przeszył mnie dźwięk, jakiego nigdy jeszcze nie słyszałem, niepodobny, do żadnego innego instrumentu. Tak mógłby śpiewać sopel lodu lub opadające płatki śniegu, wiatr zawodzący między górami i zamknięte w skałach diamenty. W jednej chwili zrozumiałem, że nie skrzypce służą Maksymowi, a on służy im.
- Skąd je masz? – spytałem szeptem.
- Przyniosłem je z mojego snu.
- To niemożliwe – powiedziałem niemal ze złością. – Sny nie mogą mieć odbicia w rzeczywistości.
- Doprawdy? – spojrzał na mnie. W lustrze zobaczyłem na swojej skórze ślady paznokci moich wewnętrznych zjaw. – Ty masz w sobie cudze demony – powiedział. – Zabijałeś ludzi, a one odnalazły miejsce w tobie, w twoich snach. Odmówiłeś przyjęcia ich, więc mają w twojej głowie swoją bezpostaciową postać. To realne zagrożenie, które kiedyś cię zabije. A kiedy znajdą twego trupa będą na nim prawdziwe rany.
Nie… Cokolwiek by się stało, nie mogę pozwolić się zabić. Nie, to nie strach przed śmiercią, ale przecież, ktoś musi sprawować nad tym wszystkim kontrolę. Jeśli nie ja, kto będzie się opiekował tym światem…?
***
- Pokażę ci – powiedziałem. Przyłożyłem skrzypce do podbródka i poczułem tak doskonale znajome uczucie rozkoszy i wszechmocy. Myślenie nad snem zajęło mi tylko chwilę, wszystkie przychodziły do mojej głowy jakby były tam od zawsze. Czasem nawet jakby nie należały do mnie.
Kiedy popłynęła muzyka, z początku nieśmiała, bez wyrazu obraz w lustrze zamigotał jak powierzchnia wody, a po chwili zaczął się z niej wyłaniać sens.
***
W chwili gdy popłynęły pierwsze dźwięki, poczułem, jakby zawładał moim umysłem i pochłaniał go. Wdarł się we mnie i po chwili już prawie nie słyszałem muzyki, już prawie nie widziałem jego. Pierwszy owionął mnie zapach. Nigdy go nie czułem, a od razu wydał mi się znajomy i rodzimy, zatonąłem w nim całkowicie i pozwoliłem się pochłonąć. Otworzyłem oczy i zobaczyłem cud. Drzewa wokół mnie obsypane były biało-różowym kwiatami, których płatki opadały na ziemię wirując jak śnieg. Niebo… Widziałem niebo! Miało barwę fioletu i różu, chmury oplatały się wzajemnie jak niespieszni kochankowie, na horyzoncie zobaczyłem zachodzące słońce. Trawa na której siedziałem pieściła moje ręce. Splatała się na moim ciele, jakby mnie obejmowała, przyciągała do siebie. Dźwięk który wydobył się spomiędzy liści drzew mógł być tylko śpiewem skowronków. Nie miałem siły podnieść się, nie chciałem stamtąd uciekać. Ułożyłem się i chłonąłem wszystko, co mnie otaczało, upajałem się tym. Poprzez bladość nieba mogłem już dostrzec gwiazdy. Ich piękno mnie onieśmieliło, bo pierwszy raz wydawały się bliskie jak na wyciągniecie ręki. Uświadomiły mi w chwilę jak niewiele znaczę, jak niewiele znaczy moja planeta wobec ogromu istnienia. Uświadomiła mi, że ludzie na zawsze zamknęli się na tę wiedzę, że jeszcze zanim zdążyłem przyjść na świat zniszczyli nasz widok na gwiazdy przez swoje śmieszne problemy i interesy. Zrozumiałem, że chcę zabić ich wszystkich i zostać na ziemi sam, i do końca mojego istnienia chłonąć otaczające mnie piękno, a potem… Potem zamknąć oczy i oddać ziemi to, co sama mi podarowała. Zwrócić jej każdą cząsteczkę mojego ciała by mogły z nich powstać nowe, pełne zachwytu istnienia.
Przebudzenie, mimo, że było delikatne jak pocałunek ukochanej lub promień słońca na twarzy bolało niczym narodziny. W jednej chwili obudziłem się w plastikowej rzeczywistości czasu pokory. Chciałem krzyczeć z bólu i natychmiast skończyć ze sobą. Ale nie… To nie byłoby to samo. Chciałem wrócić tam i właśnie w tamtym miejscu zakończyć egzystencję. Tamtej ziemi oddać cząstki mojego ciała.
Spojrzałem z furią na Handlarza Snów. Oddychał ciężko, wyglądał na zmęczonego.
- Widzisz jak to boli… - wyszeptał. – Nie oddaję ludziom takich snów, bo rzeczywistość by ich zabiła. Tobie mogę go oddać byś miał gdzie uciekać od twoich demonów. Nie uratuje ci to życia, ale spowolni ich działanie.
- Jak to „oddajesz”? – spytałem zachrypniętym głosem podnosząc się z ziemi.
- Oddaję – powiedział cicho. – Przecież sny, które sprzedaję za życie już nigdy do mnie nie powracają. Ludzie śnią je za mnie oddając mi czas swojej egzystencji.
Nigdy nie powracają… Handlarz dał mi piękny sen. Sen o świecie który był i który mógłby być, gdyby była jeszcze szansa odkupienia win i naprawy. To wszystko mogłem naprawić, gdybym tylko mógł żyć dość długo, gdybym tylko… miał wystarczającą moc.
Patrzył na mnie uważnie. W jego oczach zobaczyłem, że już wie. To nic, nic nie mógł zrobić, w żaden sposób zapobiec. Wyjąłem z kieszeni igłę. Kiedy ją wystrzeliłem padł na ziemię obezwładniony. Rzuciłem się w jego stronę w samą porę by uratować skrzypce przed potłuczeniem.
Gdy ich dotknąłem przeszedł mnie ekstatyczny dreszcz i poczucie wszechmocy. Zrozumiałem wtedy czemu ludzie nigdy nie będą równi artystom. Tworzyć, jest rzeczą boską. Miałem w rękach narzędzie boga.
Przeniosłem się myślami do mojego snu. To co przelewałem smyczkiem na struny nie było muzyką, bo też nie potrafiłem grać, ale czułem jak po moich palcach i instrumencie spływa koszmar. Widziałem go dokładnie w olbrzymim lustrze i w nieprzytomnych oczach Maksyma. Byłem mordercą, a mimo to nigdy nie widziałem tyle bólu, ile było na twarzy Handlarza Snów, nigdy też mojego serca nie rozrywał taki ból. Wiedziałem, że nie spodziewał się zdrady, mimo swojej nienawiści do ludzi, nigdy nie uraził by ich swoją nieufnością, zawsze próbował dać im szansę. Odbierając mu przyszłość czułem jak pozbywam się ostatniego, tlącego się we mnie płomyka człowieczeństwa i zmieniam się w czystą ideę.
Opadłem na ziemię ze zmęczenia. Już pusty. Skrzypce rozsypały się na miliony kawałeczków, srebrne struny zwinęły się na podłodze. Maksym patrzył na mnie cierpieniem milionów. Na zawsze przeklęty moim snem. Ale ja nie czułem już nic.
Wydobyłem z siebie głos, który być może nie był już moim głosem w słowach, które być może nie były już moimi słowami.
- Kreacja zawsze wymaga poświęceń - wyszeptałem. – Jesteś pierwszą ofiar. Wykorzystam ludzi w jedyny pożyteczny sposób, uczynię ich nawozem dla nowej ziemi, a potem… Może jeszcze razem będziemy oglądać kwitnące sady.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 563
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: