Dodany: 29.03.2012 20:05|Autor: Nemesis15

Czytatnik: ]=)

Insomnia - 2


2.
Koszmary dzieciństwa są ze mną od zawsze. Często zastanawiam się czy to dlatego, że nie żyłem w uproszczonym świecie bajkowych modeli czy może dlatego, że mam zbyt bujną wyobraźnię, bo każdy z mych koszmarów, każda z nabytych paranoi zrodziła się przez jakieś obrazy lub czyjeś przypadkowe, bezmyślne słowa.
Kiedy wracam do tego teraz pamięcią to przychodzi mi na myśl nasz las, stara Olszyna. Wyrastała na zwieńczeniu nieba i ziemi, jako granica roli należącej do mojej rodziny. Była tam od zawsze, odkąd tylko pamiętam. Widywałem Olszynę stojąc na tarasie. Całą naszą ziemię przecinała wzdłuż polna droga. Aby dojść do lasku trzeba było przejść między dwoma polami żyta. Całe dzieciństwo bałem się tych pól. Bałem się błyszczących czerwienią jak krople krwi maków i ciężkich łanów poruszających się na wietrze lub przebiegających tamtędy małych zwierząt. Bałem się mdłego zapachu, duszności powietrza i szumu wiatru. Niebo nad zbożami było albo bezchmurne i błękitne w nierealny wręcz sposób albo szare, ciężkie i zawieszone niemal w zasięgu ręki. Strach, że to niebo opadnie mi na głowę, że łany z szelestem ruszą na mnie z obu stron i zaduszą, zadławią nim zdążę osiągnąć mój cel uniemożliwiały mi pokonanie tej przeszkody.
Babcia nie chciała bym tam chodził. Ludzie wywozili tam martwe psy i śmieci. „Popatrz”, mówiła. „To wielki dzik któremu na imię Olszyna. Nie idź tam bo cię pożre, i nigdy nie wrócisz. Ciemny las w istocie przypominał stojącego bokiem dzika ze sterczącymi z dołu kłami. Od tamtej pory bałem się nawet patrzeć na ten las.
Dotąd śni mi się często, że idę tą polną drogą. Mijam kolejne łąki, niskie pole owsa, kwiaty ziemniaków pełne stonek. W zasadzie nie poruszam nogami, cała droga przewija się przed moimi oczami aż w końcu jestem uwięziony między zbliżającymi się polami i rosnącym na moich oczach lasem. W końcu widzę już tylko zwartą ścianę drzew i kiedy się odwracam za mną rozciąga się droga prowadząca w to miejsce.
Nie mam więc wyjścia. Muszę iść. Wiem co mnie tam czeka. Czarny worek w rowie, bzyczenie much. Pamiętam, kiedy byłem w tym lesie pierwszy raz, bo babcia mnie skrzyczała, czekała tam na mnie niespodzianka. Kiedy ruszyłem workiem ze środka wysunęły się wnętrzności dosłownie rozrywane przez wielkie mrówki, larwy, jakieś czarne żuki czy tym podobne. We śnie są jeszcze realniejsze. We śnie martwe oczodoły krowy wpatrują się we mnie spod zakrwawionych rogów.
Ludzie gotowi są wiele zapłacić za ten sen. A ja z chęcią się od niego uwalniam tak często jak mogę.
***
Jestem pewien, że tej nocy wyspał się tak, jak od dawna już nie spał. Przydzieliłem go do pokoju, który przygotowywałem niezwykle starannie, co prawda nie z myślą o nim. Łóżko w tym pokoju miało kształt małży, by śpiący w nim człowiek czuł się obejmowany z każdej strony, jak w łonie matki. Nie dało się mieć koszmarów w takim łóżku.
Tego ranka wstałem ze wschodem słońca i nie mogłem się doczekać kiedy znów zobaczę mojego towarzysza. Wiedziałem, że czeka mnie kolejny dzień pełen nowych wrażeń.
Miałem nadzieję, że zapach kawy i jajek ściągnie go do kuchni. Byłem pewien, że ostatni raz czuł go w dzieciństwie. Nie zawiodłem się. Wkrótce zobaczyłem go w drzwiach. Był już oczywiście ubrany i po porannej toalecie. Spodziewałem się tego po nim. Wsunął się do pomieszczenia cicho jak kot. Oczekiwałem, że nie będzie wiedział jak mnie przywitać, jednak zaskoczył mnie. Zaskoczył mnie tak bardzo, że przez dłuższą chwilę nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa ani nawet zamknąć ust.
- Znalazłem to pod łóżkiem – powiedział. Na wyciągniętej ręce trzymał srebrny pierścionek z szarobłękitnym kryształem. Chociażbym się bardzo starał, nie mogłem nie pamiętać co to. On oczywiście wyczuł mój nastrój. Nie musiałem na niego patrzeć by to wiedzieć. Jego milczenie było bardziej naglące niż jakiekolwiek pytanie.
- Nie wiedziałem, że ten przedmiot nadal jest w moim domu. Myślałem, że zabrała go ze sobą by o mnie nie zapomnieć.
- Kto?
Uśmiechnąłem się i wyjąłem jajka na miękko do miedzianych kieliszków. Postawiłem też koszyczek z chlebem i filiżanki. Usiadł przy stole i zaczął smarować masłem chleb. Nie patrzył przy tym na mnie nagląco i nie powiedział czegokolwiek co mogłoby mnie zachęcić. To odrobinę utrudniło mi sprawę, bo w pewnym sensie chciałem się z nim podzielić tą historią. Nie czułem się zakłopotany, nigdy nie odczuwałem oporów przed zwierzaniem się. Tylko czy aby na pewno mieliśmy na to czas?
- Jeśli chcesz współpracy to wykaż odrobinę dobrych chęci – powiedział nieoczekiwanie i przez chwilkę wydało mi się nawet, że widzę na jego twarzy lekki uśmiech. Usiadłem przy stole i podparłem brodę dłońmi.
- Kiedy sobie o niej dzisiaj pomyślę, to wydaje mi się, że ona nie mogła być prawdziwa. Wszystko, co jej towarzyszyło było zwiewne jak zapach kwiatów w powietrzu. Ona sama wymykała mi się z rąk za każdym razem, gdy próbowałem ją schwytać. Jak wiatr.
Dzień, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy zapadłby mi w pamięć choćby przez wzgląd na to, jak bardzo był piękny. Słońce przesiewało złote i purpurowe liście, słodki zapach kwiatów wdzierał się w nozdrza i upajał. Takie jesienie zdarzały się tylko w naszym kraju.
To ona przecięła moją ścieżkę. Kiedy szedłem moim skrótem na zajęcia muzyczne, ona stała wśród kotłujących się gawronów, a gdy podszedłem ptaszyska odleciały, a pozostały tylko owiewające ją jesienne liście z pobliskich klonów. Zatrzymałem się by się jej przyjrzeć. W tamtej chwili ani zbliżający się test z trójdźwięków, ani to co mogli pomyśleć o nas postronni nie wydawało mi się istotne, natomiast bardzo ważne było to, by zamknąć w pamięci jak najdokładniejszy jej obraz.
Była ubrana w czarną marynarkę i czerwoną plisowaną spódniczkę. Na nogach nosiła trzewiki, które ubrudziły jej się od błota na trawie. Upięte w stercząca kitkę włosy były ciemne, ciemno brązowe ale kolor ich połysku wpadał w szkarłat. Nosiła czerwoną kokardę pod kołnierzykiem, widocznie tak to musiało wyglądać w jej liceum, a może po prostu tak lubiła. Nie zdziwiłbym bym się, gdyż na jej ustach i przymkniętych powiekach ujrzałem ten sam kolor. Ciemny, dojrzały chiński karmin. Była niska, jeszcze niższa ode mnie i miała rysy jeszcze bardziej wygładzone. Mnie podobał się sposób w jaki jej drobne usta układały się w delikatny uśmiech. Wyobraź sobie, że wszystko było w niej takie właśnie delikatne i subtelne, przynajmniej dopóki nie otworzyła oczu. One odpowiedziały mi na wszystkie pytania. To były oczy którym służyła bladość twarzy i karmin i połysk włosów. Oczy, dla których cała reszta miała stanowić tło by kontrastować i podkreślać. By przyrównać je do czegoś muszę przywołać obraz jastrzębia, którego piwne ślepia z czasem nieco szkarłatnieją od okrucieństwa, ale dalej zachowują swoją przejrzystość i szlachetność. Właśnie takie były jej oczy.
- Czujesz to? – spytała. I jej głos służył podkreśleniu tej duszy zamkniętej w oczach. Niski i lekko zachrypnięty, głos kobiety która niczego nie potrzebuje.
- Jesień? – spytałem.
- Lament świata żegnającego śpiew skowronków.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Z jednej strony chciałem jej uświadomić, że one już dawno odeszły, że nie powinno się o nich pamiętać jeśli się nie chce przywoływać żalu, z drugiej nie mogłem psuć jej humoru.
- Wrócą za rok – powiedziałem więc niepewny własnych słów.
- Nie wrócą – odpowiedziała po prostu i odwróciła się ode mnie. Zrozumiałem, że jej nie obchodzi wrażenie, jakie zrobi na mnie czy na całym świecie. Że cała ludzkość ze mną na czele nie jest dla niej ważniejsza niż trel jednego skowronka. I zrozumiałem wtedy, że bardzo chcę by mnie zauważyła. Że dla mnie ona jest istotna i mój mur obojętności musi runąć wobec jej czaru.
- Mam na imię Rowan – powiedziała.- A ty?
- Maksym - odpowiedziałem z lekkim westchnieniem, a ona słysząc to imię nietypowe przecież dla jej czasów i tego co ją otaczało przyjrzała mi się uważniej.
- Jesteś niezwykły – powiedziała jakby bardzo ucieszyło ją to odkrycie i dotknęła mojej dłoni swoją, ubraną w białą rękawiczkę. – Wyglądasz jakbyś był duchem. Ciekawa jestem czy jeśli ktoś tak jak ty nie żyje naprawdę, to może umrzeć.
- Przekonamy się – powiedziałem uśmiechając lekko. – Jak na razie przepowiadają mi krótkie życie.
- Wiele bym dała za nieśmiertelność, albo przynajmniej za doczekanie lepszego świata.
- Świat już traci rozpęd. Pora teraz zawrócić i rozpocząć dobrą drogę. Era która nadejdzie po tym czasie zbrodni, będzie erą pokory.
Spojrzała na mnie z uśmiechem i powiedziała:
- Mam taką szczerą nadzieję.
Pewnie już się domyślasz, że dziewczyna, która zrobiła na mnie takie wrażenie nie mogła zostać przeze mnie zapomnianą. I masz rację, bo też w każdej kolejnej minucie i w każdej kolejnej czynności myślałem o tym, jak zbliżyć się do niej, jak wymienić kolejne kilka słów, jak poznać ją i jak zrozumieć. Jak spojrzeć na świat przez pryzmat jej błyszczących szkarłatem oczu. Więc ścigałem ją. Poprosiłem o adres sieciowy, pisałem wytrwale długie wiadomości, bo nigdy nie mogłem jej złapać, a każda jej odpowiedź zaskakiwała mnie i sprawiała, że nie mogłem się już dalej okłamywać. Nie mogłem sobie wmawiać, że ona jest taka jak każdy inny człowiek na tym świecie. Jeden z ludzi, którzy nic dla mnie nie znaczyli. W końcu zgodziła się widywać ze mną. Przesiadywaliśmy na wzgórzu przy stalowym krzyżu. Z lasem za plecami i elektrownią przed sobą. Sieć drutów nie dawała zapomnieć o szarości świata ani na chwilkę. Wtedy kopuły były ustawiane jeszcze tylko w stanach zjednoczonych i mogliśmy się cieszyć bogatą soczystością nieba.
- Przecież niebo już wtedy szarzało.
- Niebo, nawet poszarzałe kryło za sobą głębię nieskończonej przestrzeni wszechświata. Mogłem zawsze wyciągnąć dłoń w jego stronę i uświadomić sobie, że jestem niczym wobec ogromu istnienia. Czułem, że chociaż umrę to z moich cząsteczek powstaną kolejne organizmy. A więc ja byłem wszystkimi, którzy byli przede mną i miałem być wszystkimi, którzy powstaną po mnie. Niebo dawało mi poczucie wolności.
- O czym z nią rozmawiałeś?
- Myślę, że nie będzie przesadą jeżeli powiem, że o wszystkim. Poprzez pryzmat śmierci rozpatrywaliśmy wszystkie rzeczy ważne i nieważne w życiu, wszystkie sposoby na rozwiązanie problemów, o których inni nigdy nie myśleli, lub które inni rozważali każdego dnia. W nas obojgu nie było już ani wiary ani nadziei, była tylko świadomość i zrozumienie. Było zwyczajne pogodzenie się. Ona miała przy tym spokój, którego ja nigdy nie potrafiłem osiągnąć. Kochała życie a jednak nie bała się. Nie bała się śmierci, a więc nie bała się niczego. Zazdrościłem jej tego i podziwiałem to w niej. Chciałem by nauczyła mnie tego. Chciałem wchłonąć ją całą, stać się jej elementem, nieodłączną częścią jej istnienia.
- I udało ci się to? – spytał jakby wbrew sobie.
Mogłem tylko przymknąć oczy i w samym zarodku zdusić głębokie westchnienie.
- Czy gdyby mi się udało byłbym teraz kim jestem i siedziałbym tu teraz sam?
- Myślałem że jesteś w pełni samozadowolony i dobrze ci jest tak jak jest.
- Jest pewna różnica między samozadowoleniem i szczęściem. Z jednej strony samozadowolenie jest kluczem do szczęścia bo zdajemy sobie sprawę, że to czy jesteśmy szczęśliwi czy nie to tylko kwestia czy już uświadamiamy sobie, że jesteśmy szczęśliwi, czy jeszcze nie. Nic na świecie nie stanowi warunku do szczęścia, ani żaden człowiek ani żadne miejsce, ani stan warunkowy. Z drugiej strony taki stan szybko się nudzi. Ja zapragnąłem uzależnienia od niej. Zapragnąłem dążenia do czegoś. To było dla mnie jak wyrwanie z bezładu i na powrót wrzucenie w wartki strumień życia. Ona była czymś nowym, czymś co z każdym dniem potrafiło mnie zaskoczyć i zaciekawić. Nawet ból który pozostał mi po niej stanowi dla mnie stan atrakcyjny. Stan odmienny od normalności. Stan, w którym rozumiem, że oprócz mojej świadomości istnieje jeszcze zewnętrzny świat.
- Była tak żywiołowa?
- Nie. Wręcz przeciwnie. Była stała. Ale składało się na nią tyle elementów, że przez całe życie nie dałbym rady jej poznać. Codziennie poznawałem ją na nowo, tak jak codziennie poznaje się na nowo sklepienie nieba w zależności od pogody mrocznego lub zdobnego w kolorowe chmury. Teraz… Teraz wszystko jest inne. Chciałbym wszystko rozumieć tak jak wtedy gdy byłem mały. Chciałbym nie bać się pytać i nadal mieć kogo pytać. Chciałbym móc zamykać oczy pełny ufności, wtulać twarz i wdychać spokój bez obaw o skutki zaprzestania chwilowej podejrzliwości.
Ona wiedziała to wszystko przede mną. Ciągnęła mnie za swoimi myślami, dzikimi dla współczesnego świata i niespotykanymi nawet wśród myślicieli. Pokazywała mi każdą rzecz od nowa. Godziła się uczyć mnie świata element po elemencie. I życie… Życie przez plątaninę swojej złożoności nigdy nie było dla mnie bardziej harmonijne i proste niż kiedy ona tłumaczyła mi je za pomocą słów jedynie. Musiał być jakiś cud. W jej umyśle, i oddechu i wargach musiał się kryć jakiś duch boski inaczej nie odczuwałbym tego tak mistycznie. Jedynym moim marzeniem było odkrywać ją do końca świata.
- I co się stało? Czemu nie ma jej tu teraz z tobą?
- Odeszła – powiedziałem nagle czując jak z tym słowem uchodzi ze mnie całe życie.
- Jak to? – spytał niemal szeptem.
- Zwyczajnie. Nie byłem człowiekiem, z którym chciała dzielić duszę. Szukała kogoś od kogo mogłaby się uczyć, nie byłem jej potrzebny taki jaki byłem: oddany, głodny każdego jej słowa. Nie potrzebowała ucznia tylko człowieka, którego intelekt i wiedza obezwładniłyby ją i onieśmieliły.
- I co, znalazła?
- Nie wiem. Podejrzewam, że zabrakło jej życia na szukanie. Jest już dawno elementem świata, w którym żyjemy.
- Nadal ją kochasz, tak?
- Tak.
- A ten pierścionek?
- Oświadczyłem się jej. Chciałem byśmy wspólnie stworzyli coś, co będzie prawdziwym darem od nas dla świata. Coś co przerośnie nas oboje i onieśmieli nas samych.
- Chciałeś mieć z nią dziecko.
- Tak. Pierścionek który jej podarowałem miał jej przypominać mnie. Mój chłód, który zawsze wyśmiewała. Uśmiechała się, gdy go przyjmowała. Powiedziała, że to byłoby jak pieczęć na jej skórze. Nie sądziłem, że zostawi go u mnie. W pokoju, gdzie sama spędzała wiele nocy, szukając zapewne utopii gdzieś wewnątrz własnego snu. Nie mogłem wejść w jej sny. A zawsze bardzo pragnąłem. Poznać ją trochę lepiej. Doścignąć jej wymagania. Dziś podsumowując naszą znajomość mogę powiedzieć, że wiem niemal wszystko o jej poglądach, ale o tym jak się w niej formowały, z czego właściwie wynikały nie wiem nic. Mogę tylko podejrzewać, że to nie ma znaczenia. Rowan byłaby taka sama bez względu na to w jakiej rodzinie by się wychowywała, co by ją spotkało w dzieciństwie i jak inni próbowaliby kształtować jej światopogląd. Widzisz, ja dzisiaj po tylu latach potrafię rozpatrywać każdy element mojej przeszłości widząc w niej kawałek mnie samego. Wciąż śnię te same sny, i co prawda za każdym razem patrzę na nie w inny sposób, bo dojrzewam, spotyka mnie coś nowego, co na mnie wpływa. Tacy są ludzie, prawda? Takie jest człowieczeństwo. Jesteśmy tym, co nas uformowało. Rowan była inna. Nie było nic co mogłoby wpłynąć na Rowan. Ja byłem dla niej niczym, piach na którym leżeliśmy. Rowan od zawsze błądziła wśród gwiazd i to one ją wychowały. Kocham ją całe moje życie. I jestem niemal pewien, że ze wszystkich ludzi na świecie byłem najbliżej zrozumienia jej. Do dziś szkoda mi, że jej to nie wystarczyło. Wszystkie moje myśli krążyły wokół niej.
- A teraz krążą wokół jej braku.
- Tak. Teraz krążą wokół pustki, wokół antyistnienia głębszego niż nicość. Nigdy nie powrócę do momentu sprzed poznania jej, prawda?
- Ale nie chciałbyś tego.
- Oczywiście, że bym nie chciał. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić kim bym bez jej istnienia teraz był.
***
Popadłem w zadumę. Przyznam nigdy bym nie pomyślał, że mój samowystarczalny nowopoznany przyjaciel jednak jest czymś złamany lub coś go spotkało. Nie wyglądał na takiego. Dla mnie właściwie nie wyglądał na kogoś dla kogo jakiekolwiek wydarzenia życia mogłyby się okazać kształtujące. Może jednak zwyczajnie on nigdy nie był intensywny tylko zawsze, bez względu na to co go spotkało taki bezbarwny jak rzadki obłok dymu i jednocześnie zapadający w pamięć, bo nigdy dotąd nie poznałem takiego człowieka. Zresztą nie wiem. Ja sam nie poznałem blisko zbyt wielu ludzi. Chciałem mu jakoś pomóc, nie wiem dlaczego. Nie czułem potrzeby pomagania komukolwiek. On otworzył się przede mną nie obawiając się wstydu. Czy tylko dlatego, że jestem mu obcy? Czy on w ogóle miał jakichś ludzi, którzy nie byli mu obcy?
- Więc masz na imię Maksym – powiedziałem by przerwać ciszę. – Niespotykane imię.
- Nie w moich czasach. A jak ma na imię słynny Tanatos?
Wypuściłem powietrze przez niemal zamknięte wargi. Mojego imienia nienawidziłem i nie chciałem go słyszeć nawet we własnych ustach. Mimo to, czułem, że jestem mu coś winny.
- Nikolas – powiedziałem ciszej niż zamierzałem.
- Wspaniale – powiedział uśmiechając się, jakbym faktycznie zrobił mu dużą radochę. To teraz skoro wykazałem już mnóstwo własnej inicjatywy zgodzisz się ze mną współpracować, tak?
Uśmiechnąłem się do siebie, bo spodziewałem się tego.
- Tak, mogę nawet posprzątać po śniadaniu.
Handlarz zaśmiał się serdecznie.
- Za bardzo wczułeś się w tamte czasy. – Zsunął zastawę pod stół a tam zaczął się już najzwyczajniejszy proces czyszczenia. Faktycznie dałem się wciągnąć w nastrój zupełnie odmienny dzisiejszej rzeczywistości. Wszystko działo się tak szybko, chyba nie zdążyłem całkiem przyswoić tych czasów. A może po prostu nie chciałem do nich przywyknąć? Smakowały mi bezsmakiem, plastikowymi domami i kopułami. Zieleń nie była zielona a słodycz nie była dość słodka. Racjonalizm stał się religią. Wiem, wiedziałem, że tak być musiało. Że to nie wina ideałów tych czasów, słusznych ideałów, prawdziwej skruchy mądrych ludzi tylko tamtych, bezmyślnych niszczycieli, hedonistycznych potworów smakujących życie bez zastosowania się do zasad dobrego wychowania i zresztą jakikolwiek zasad. Człowiek - istota wyróżniona, władca ziemi, pan na włościach, bogowie… Dotąd chce mi śmiać gdy tylko o tym pomyślę. Szkoda, że jeszcze wcześniej nie zacząłem zabijać.
- Co teraz? – spytałem nawet nie myśląc o tym pytaniu. – Jestem już do twojej dyspozycji.
- Teraz weźmiemy się do zbadania twojego problemu, postawimy diagnozę i wyleczymy cię. Obiecuję, że kiedy stąd wyjdziesz będziesz już całkowicie zdrowym człowiekiem.
Wyjście stąd. W ciągu dnia zdążyłem zapomnieć o wszystkich doczesnych sprawach które dotąd były dla mnie istotne. A może właśnie w tym kryje się sekret, że ja tak naprawdę nigdy nie byłem w nic zaangażowany aż tak bardzo jak powinienem. Ja, zbawca drugiej połowy XXI wieku.
- Teraz będę zmuszony zadać ci kilka standardowych pytań które pozwolą mi stworzyć szkic twojego życiorysu. Nienawidziłeś ojca i gardziłeś matką, to już wiemy, jesteś mocno zaangażowany politycznie – prychnął ze śmiechu rozbawiony sytuacją. – Zabójczo mocno zaangażowany w politykę. Masz na swoim koncie już kilka zabójstw, ale nie wywołuje to w tobie poczucia winy. A jakie są twoje motywy? To co zrobiłeś, zrobiłeś dla ludzkości?
Patrzył na mnie jak na wyjątkowo ciekawy okaz barwnej ćmy. Wolałbym, żeby swoją pracę traktował bardziej bezosobowo.
- Motorem mojego działania była nienawiść.
- Wiesz, że w pewnym sensie jesteś upośledzony.
- Oh, doprawdy? – spytałem szyderczo, nie dałem po sobie poznać, że uraziły mnie jego słowa.
- Tak, z drugiej strony jesteś całkowicie doskonały.
Przyjrzałem mu się. Nic nie notował, ale łykał każde moje słowo. Może i był całkiem normalny ale w swoich czasach, może i faktycznie pochodził z dwudziestego wieku, może i faktycznie pochłaniał ludzkie życia w zamian za swoje sny.
- Nigdy nie odczuwałem samotności. Sądzę, że jakikolwiek człowiek w moim życiu byłby przeszkodą dla mojej działalności.
- I twoja działalność jest ci w stanie zastąpić innego człowieka?
- Tak. Spełnia jedną z nielicznych potrzeb człowieka jakie zostały nawet nam, w naszych czasach, pozwala mi czuć się potrzebnym i zapomnieć o śmierci.
- A więc czegoś się jednak boisz.
- A ty nie?
- Nie przeraża mnie śmierć.
- Oczywiście, jesteś przecież nieśmiertelny – powiedziałem już z jawnym jadem w głosie.
- Można to i tak określić – powiedział z pogodnym uśmiechem. – Może faktycznie kto nigdy nie żył naprawdę, nigdy nie może umrzeć.
Uśmiechnąłem się. Tu miałem nad nim przewagę, z dnia na dzień przeżywałem więcej emocji niż ktokolwiek na świecie aż stałem się na nie obojętny jak plastik.
- Myślisz, że ty w tej chwili żyjesz naprawdę? – spytał patrząc na mnie jakby odgadł moje myśli. – Ty także żyjesz w swoim śnie, tylko przenosisz go na rzeczywistość innych ludzi.
- Nie chcę nawet wiedzieć co masz za prawdziwe życie.
Ba, byłem pewien, że nie wie o czym mówi.
- Mam na myśli wykorzystanie wszystkiego co dostaliśmy od natury. Mam na myśli kreowanie i czerpanie świata wszystkimi zmysłami, mam na myśli nie uciekanie ani od nienawiści ani od strachu ani od miłości i przyjmowanie tego wszystkiego jako dar. Mam na myśli kształtowanie świata własnymi rękami i budowanie światopoglądu własnymi rękami.
Prychnąłem.
- Wyśniłeś to sobie, tak? Takich ludzi.
- Taka była Rowan. Mam nadzieję, że cały świat ustępował sile jej woli i jej marzeń.
Czy ja też miałem taką nadzieję? Chyba jednak przy najszczerszych chęciach historia o Rowan nie przeskoczyła mojej barykady obojętności. Może i nie barykady, może zwyczajnego niekończącego się pasma pustyni.
- Nie myślałeś nigdy o tym żeby ją odnaleźć? Sprawdzić jak się potoczyły jej losy?
- Nie.
- Dlaczego?
- Boję się zawodu.
Nie odpowiedziałem. Pewnie dlatego, że w pewien sposób go rozumiałem. A raczej mógłbym zrozumieć, gdybym tylko chciał. Miłość zawsze była dla mnie zagadką, której nie chciałem rozwiązać. Wolałem się tego nie tykać.
Handlarz wyrwał się z zamyślenia i zwrócił do mnie.
- Jesteś już gotowy powiedzieć mi, czemu właściwie nie chcesz mieć snów?
Zastanowiłem się nad jego pytaniem. Może nawet za długo, może dłużej niż bym tego chciał.
- Wydaje mi się, że tak.
- Chodźmy więc do salonu, opowiesz mi.
Zabrał mnie do jednego z tych swoich zwariowanych pomieszczeń. Ściany pomalowane były jakąś tanią farbą, chyba akrylem, zresztą niestarannie, spomiędzy chlapniętych byle jak smug farby widziałem szarobłękitną ściankę pleksiglasową. Na suficie wisiały rządki całe szklanych paciorków. Światło rzucane przez kilka małych żarówek rozwieszonych po ścianach bez żadnej logiki było rozsypane wszędzie w postaci kolorowych promyków. Po środku pokoju dwa meble obciągnięte białą skórą – fotel, leżanka i biały dywan. Męczyła mnie ta biel. Już wolałem szarość i metalik własnego domu. Czemu akurat ten kolor musiał się spodobać handlarzowi snów? Nic dobrego się z nim nie kojarzyło. Szpital, szkoła, urzędy.
- Połóż się – powiedział. Niepotrzebnie, i tak już szedłem w stronę leżanki. – I odpręż.
Odpręż. Jak to się łatwo mówi.
Puścił mi jakąś muzykę, nawet nie chciałem wiedzieć skąd ją wziął. Brzdąkanie na jakimś instrumencie smyczkowym sprzed kilku wieków. Kojarzyło mi się z Japonią. Nie uspakajało, właściwie to wprowadzało mnie w bardzo nieswój nastrój. Zastanawiałem się przez chwilę, czy powinienem mu o tym powiedzieć. Założyłem jednak nieco wbrew sobie, że wie co robi.
- A teraz pokażę ci metody niestosowane od wielu lat, ale skuteczniejsze niż jakiekolwiek inne znane naszym naukowcom. Odpręż się i przyjrzyj koralikowi wiszącemu tuż nad twoją głową.
Brzmiało jak wstęp do magicznej sztuczki, którą widziałem kiedyś w telewizji. Spojrzałem i faktycznie, bujał się nade mną koralik, który w jednym momencie rozbłyskał odbitym od siebie promykiem światła.
- Odpręż się teraz i poczuj, jak bardzo twoje ciało jest ciężkie, jak miękko zapada się w leżankę. Jest ci wygodnie i ciepło, coraz cieplej.
Faktycznie odczułem błogość i niepokój wdzierający się do mojego umysłu nie miał już zbyt wiele do powiedzenia.
- Czujesz obejmującą cię powoli ciemność i senność. Zapadasz się w fotel i samego siebie. Twoje nogi są ciężkie i bezwładne.
Sztuczki. Używa ściemniacza i gazu usypiającego. Nie chcę tam wracać.
- Twoje ręce stają się bezwładne.
Nie ma prawa robić tego ze mną, nie ma prawa wymuszać prawdy w ten sposób. Co ze mną zrobi, zabije mnie? Mógł to zrobić wcześniej. Więc, co? Przeprowadzi na mnie eksperyment?
- Twój tułów staje się bezwładny.
Nie chcę tam wracać.
- Twoja głowa staje się bezwładna, Zamykają ci się powieki, zapadasz w ciemność.
***
Udało się. Mam nadzieję, że nie napędziłem mu zbyt wielkiego stracha. Pewny jestem, że nie będzie mi miał tego za złe, wszak robię to dla jego dobra. Podszedłem do niego i sprawdziłem reakcję źrenic. Naprawdę się udało! Zaufał mi już na tyle, że się udało. Złamałem jego bariery. Wyjąłem spod łóżka duże lustro i ustawiłem je tuż za głową Nikolasa. Przysunąłem fotel i usiadłem na nim wygodnie.
Powierzchnia lustra zamigotała, skłębiła się w niej zadymiona ciemność przesłonięta czerwonymi plamami. Wkrótce miliony zamazanych obrazów zaczęły się w nim mieszać, i kotłować. Jak na razie nic nie mogłem rozróżnić. W końcu obraz wyregulował się. Umysł Nikolasa znajdował się w ciemnym pomieszczeniu. Nie… To nie było pomieszczenie. Kiedy zaczął badać teren wokół siebie rękami, zrozumiałem, że leżał w trumnie. Byłem pewien, że wpadnie w panikę, ale nie… Jęknął tylko, jak małe dziecko świadome nieuniknionego. Wyjął z kieszeni mały rozkładany nóż i otworzył go.
Kiedy spojrzałem na śpiącego na leżance Nikolasa zauważyłem zgrubienie na spodniach. A więc naprawdę miał ten nóż przy sobie.
Wbił go w szczelinę trumny i zaczął piłować drewniane ćwieki którymi była złączona. Wiedziałem to, bo w jego śnie, to czego był świadom było wyolbrzymione i wyjaskrawione. Nie miał szans przesunąć się na dół trumny, podciągnął nogi tak blisko siebie jak mógł i zaczął napierać. Trwało to bardzo długo nim usłyszałem, jak drewno zaczyna puszczać. Wreszcie jęcząc już z wycieńczenia otworzył ją. Nie była zakopana. Dwa metry nad grobem widać było gałęzie drzew i bladą tarczę księżyca. Ale nie tylko to. Nikolas cały czas trzymał nóż w wyciągniętej ręce. Nad grobem pojawiła się pierwsza postać. Była biała, nieprzeźroczysta i bezkształtna. Miała ogromne plamy ciemności symbolicznie chyba tylko zaznaczające oczodoły i otwarte usta. Potem pojawiło się ich więcej. Wszystkie były jak powiewające na wietrze prześcieradła, jak duchy z mojego snu. W końcu otoczyły grób, tak, że nie było już widać prawie nic prócz ich białych postaci. Wreszcie pierwsza z nich osunęła się do grobu. Upadła zupełnie bezkształtnie i powoli podniosła się. Spomiędzy zwojów swojej postaci wyciągnęła rękę.
Nikolas cofnął się natychmiast, ale nie miał dokąd uciec. Zza niego wpadła do grobu kolejna postać, a potem wszystkie inne, otaczając go i dotykając rękami. Wrzeszczał i próbował walczyć, ale to na nic.
Zaczął krzyczeć także przez sen, na jego ciele pojawiały się kolejne maleńkie ranki jak od szponów.
Natychmiast przetarłem lustro, ale nie udało mi się wytrzeć snu. Za to postacie zwróciły twarze w moją stronę. Widziały mnie! Jak to możliwe?
Natychmiast rzuciłem się do Nikolasa, i zacząłem nim potrząsać. Bałem się, że demony wykorzystają połączenie i wydostaną się na zewnątrz.
- Policzę teraz do pięciu wspak, a ty obudzisz się, kiedy skończę. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden.
Poderwał się z leżanki. Drżący i zlany potem. Zbyt długo pozwoliłem mu spać. Zbyt straszny jest dla niego ten koszmar. Oddychał głęboko, świszcząco. Czy rzuci się teraz na mnie? Zabije mnie? Zapewne nie byłoby to dla niego nic trudnego, ale tylko ja mogłem mu pomóc.
- Zabiłbym cię, gdybyś nie był jedyną osobą która może mi pomóc – powiedział zimnym, już całkiem opanowanym głosem.
Ach, cóż za niespodzianka.
- Przepraszam – powiedziałem może nieco zbyt pokornie. – To było konieczne.
- Słyszałeś o moim śnie. Opowiedziałbym ci go dobrowolnie.
- Możliwe. Nie mogłem być tego pewny a pewności potrzebuję, żeby moja kuracja okazała się skuteczna.
Obejrzałem się z wątpliwością na lustro, a jego wzrok podążył za moim. Na jego powierzchni zamarł obraz martwych twarzy wpatrujących się w nas. Nikolas wzdrygnął się ledwo zauważalnie.
- I jakie wyciągnąłeś wnioski?
Westchnąłem ciężko, ale tylko chwilę zajęło mi zdecydowanie, czy powiedzieć mu wszystko.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 387
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: