Dodany: 16.01.2012 16:42|Autor: zsiaduemleko

Książka: Mesjasz Diuny
Herbert Frank

2 osoby polecają ten tekst.

O spisku na piasku


Moja czytelnicza inicjacja z „Kronikami Diuny” przebiegła pomyślnie. „Diuna”, jako pierwszy tom cyklu, zaintrygowała mnie wystarczająco, bym sięgnął bez wahania po kolejną część. Herbertowi udało się zaszczepić we mnie pewnego rodzaju ciekawość i literacki głód pustynnego krajobrazu Arrakis. Udało mu się tym samym osiągnąć cel, bo mimo że poprzedni tom mógłby stanowić zamkniętą całość i samodzielnie być sycącym posiłkiem dla niejednego czytelnika, to jednak we mnie wzbudził jedynie apetyt na więcej. A przecież nie jestem obżartuchem! Przecież mogłem się z czystym sumieniem zadowolić pierwszym daniem, chwaląc kucharza najpierw za sposób podania, a następnie za ucztę, której mógł doświadczyć nie tylko mój żołądek, ale i zmysły. Nie omieszkałem oczywiście tego uczynić, jednak oto powróciłem, witając się z szefem garkuchni ciepło, poklepując go po przyjacielsku w pupę i zamawiając to samo co poprzednio, tylko więcej. Było dla mnie zaskoczeniem, gdy Herbert tym razem postawił przede mną niewielki talerz, bo „Mesjasz Diuny” liczy zaledwie 250 stron (dla porównania – „Diuna” „ważyła” 600 stron + dodatki). Spojrzałem pytająco na kucharza, na co ten wzruszył ramionami w geście bezsilności. No cóż, zobaczmy, co tam upichciłeś, parzygnacie sympatyczny.

To chyba logiczne, że do dalszej lektury zapraszam tych, którzy pierwszy tom już mają za sobą. Wynika to oczywiście z faktu, iż mogą się tutaj pojawić szczegóły dotyczące fabuły i zakończenia „Diuny”, a nikomu nie chcemy odbierać frajdy, prawda?

Powróciłem więc na Arrakis (zamiennie nazywaną właśnie Diuną), która wskutek wydarzeń przedstawionych w poprzednim tomie przeszła pod władczy but Paula Atrydy, a ten, wdrażając swój plan rozwoju pustynnej planety, przeobraża ją w miejsce znacznie lepiej przystosowane do zamieszkania. Trwający w tym samym czasie międzyplanetarny dżihad sprawia, że Atryda i jego imperium rośną w niewyobrażalną potęgę, nawet wbrew samemu władcy, niczym śnieżna kula puszczona w dół zbocza, nad którą nie sposób zapanować. Fabularne tempo nakręca potencjalny spisek, do którego szykują się osoby i instytucje wrogie Paulowi, wszak nie każdemu jest po drodze z Arrakis jako mocarstwem, trzymającym w żelaznej pięści całe wydobycie melanżu, substancji potęgującej umiejętność prorokowania, ale również niebywale uzależniającej. Intryganci nie mają ochoty próżnować, szukając sprzymierzeńców nawet w najbliższych kręgach Paula, a ten, choć świadomy - dzięki własnym proroczym wizjom - planowanego zamachu na jego życie, uparcie dąży do jego urzeczywistnienia, a nawet przyjmuje w gościnę spiskowców i prowokująco dopuszcza blisko siebie zdrajcę.

Paul jest nadal arogancki, choć w porównaniu z „Diuną” znacznie bardziej melancholijny – trudno już nazwać go bucem, ale zawziętość i władczy dryg mu pozostał. Szczególnie kiedy grozi zgarotowaniem własnej małżonce. Wtóruje mu Alia – siostra naznaczona piętnem wieszczki, już w momencie narodzin obdarzona pokoleniami wspomnień, przede wszystkim swojej matki, znanej nam z tomu pierwszego lady Jessiki. Momentami paradująca nago Alia jest kombinacją cech Paula i rodzicielki, więc trudno pałać do niej szczególną sympatią, ale widocznie taka już dola Atrydów. Nić porozumienia między rodzeństwem wypada określić mocniejszym słowem, niż "intuicja", bo Paul i Alia dysponują praktycznie połączoną świadomością, choć siostra do samego końca nie może zrozumieć powodów, którymi kieruje się jej brat, brnąc świadomie ku przeznaczeniu, nie zważając na koszt, gotowy położyć na ołtarzu ofiarnym nawet własne życie. Istnieje jeszcze kilka dodatkowych smaczków fabularnych (m.in. wątek potomka Atrydy, czy też pewnego gholi), ale dosyć już o fabule, bo i tak przedobrzyłem. Aż sam siebie nie poznaję.

Diuna jako planeta nadal fascynuje. Choć akcja w głównej mierze przeniosła się do komnat siedziby Imperatora i brakowało mi mocno przestrzeni, piasku aż po horyzont, swoistej dzikości Fremenów. Ci w „Mesjaszu Diuny” obecni są częściej na dworze i w pałacu Paula, ale naród ten, którego wspólna wyobraźnia nie pojmuje idei czegoś tak absurdalnego jak morze, ma jeszcze niewykorzystany potencjał. Ubolewam również nad kompletnym brakiem potężnych, niepowtarzalnych czerwi, bo były one jednym z najlepszych oraz najbardziej charakterystycznych elementów „Diuny” – aż budziły podziw i szacunek w czytelniku. Jeśli już przy brakach jesteśmy, to (dla odmiany) absolutnie cieszy brak lady Jessiki, bo jej wyniosłości i jędzowatości miałem aż nadto w pierwszym tomie. Zainteresowanie budzą natomiast Tleilaxanie – rasa zajmująca się niemoralnymi, choć tolerowanymi ze względu na przydatność technologiami. Chciałbyś wskrzesić zmarłego bądź nabyć swoistego klona? To już wiesz, do kogo się udać.

„Mesjasz Diuny” to udana kontynuacja, choć wyraźnie się różni od „Diuny”. Jest napisana znacznie zwięźlej, o czym mówią już same gabaryty książki. Mniej tutaj przygody na wolnej przestrzeni, a więcej knowań i potajemnych spotkań spiskowców. Doświadczymy kilku nieoczekiwanych wydarzeń, ale dla równowagi znajdziemy również banalne i przewidywalne fragmenty. Wspomniane w poprzednim akapicie braki również niekoniecznie świadczą na korzyść „Mesjasza Diuny”. Mimo wszystko to smaczny posiłek, bo należy docenić wysiłek kucharza, by umiejętnie dobrać składniki i proporcje do stworzenia tego dania i całego uniwersum Diuny. A atmosfera tegoż uniwersum jest bezcenna, byle tylko w kolejnym tomie wróciła pustynia, a czytelnikowi ponownie zachrzęścił piasek między zębami.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1460
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: