Dodany: 28.12.2011 18:10|Autor: 0liwkab

Stracony czas, zmarnowany potencjał


Możliwe, że kiedyś już o tym wspominałam: nie lubię pamiętników. Nie lubię ich czytać. Zawsze obawiam się, że trafię na tekst, który mnie nie chce. Nie chce czytelnika, bo doskonale radzi sobie bez niego. A przecież literatura bez czytelnika nie może istnieć! To moje nielubienie nie powoduje jednak zupełnego unikania gatunku. Są w końcu dzienniki, które po prostu (moim skromnym zdaniem) przeczytać należy. Mogłabym tu wymienić chociażby Gombrowicza, Herlinga-Grudzińskiego (którego zapiski całkiem słusznie przecież trafiły do kanonu lektur!), Plath, Cobaina czy Samozwaniec... Nie uważam, że wspomnienia tzw. zwykłych ludzi są mniej warte od tych, które spisały gwiazdy sceny literackiej, filmowej, muzycznej, biznesowej czy jakiejkolwiek innej... Wierzę, że talentów jest o wiele więcej niż sławnych ludzi, a większość z nich jest po prostu nieodkryta. To przecież oczywiste, że pani Jadzia z warzywniaka może władać o wiele ciekawszym stylem literackiej wypowiedzi niż niejeden autor światowych bestsellerów. Głównie (choć nie tylko) z tego powodu czytam książki niszowe, a między innymi również różne formy dzienników.

Pewnie nikogo nie zdziwi fakt, że staram się zdobywać kolejne książki na wszelkie możliwe sposoby. Całkiem niedawno spotkała mnie miła niespodzianka, a mianowicie zupełnie bezinteresownie zostałam obdarowana książkami. Żeby było jeszcze milej, sama mogłam wybrać konkretne pozycje z listy „dostępnych” (czyli akurat w tym wypadku - zbędnych). Kilka tytułów zwróciło moją szczególną uwagę, a między nimi znalazły się wydane przez Twój Styl w 1999 r. „Historie prawdziwe. Współczesne dzienniki kobiet” pod redakcją Tomasza Jastruna. Od pierwszej chwili myślałam, że książka ta może okazać się ważna i naprawdę fascynująca albo... jest zwykłym gniotem, jakich wiele na rynku wydawniczym.

Właściwie niewiele można jej zarzucić pod względem estetycznym. Duży format, porządne klejenie, twarda, niesztampowa okładka. Brak błędów drukarskich. Słowem: ładne wydanie. Zadowolenie z samej formy to wszak zbyt mało, pora przejść do treści. Na okładce czytamy, że książka jest wynikiem zorganizowanego w 1999 roku konkursu pod tytułem „Miesiąc z życia kobiety” i zawiera dwanaście dzienników wybranych spośród setek nadesłanych do redakcji prac.

Czego od takiej książki może oczekiwać ambitny czytelnik? Pewnie wielu rzeczy, ale przede wszystkim prawdy. Rzetelnego, mięsistego opisu. Autentycznego (choć to sprawa śliska w literaturze) oddania myśli kobiet. Na pewno nie „ciamkania” w stylu oper mydlanych czy pseudoromantycznych powieścideł. I tutaj, o zgrozo, pojawia się pierwsze rozczarowanie. Wszystkie dzienniki są do siebie w bolesny (!) sposób zbliżone stylistycznie. Nierzadko również powtarza się tematyka. Dosłownie aż dziw bierze, że naprawdę pisały to różne kobiety...

Pierwszym („obronnym”) argumentem, jaki się nasuwa, jest stwierdzenie, że to najwyraźniej spektrum kobiecego pisania w latach dziewięćdziesiątych i że nie wolno zapomnieć o formie tekstów. W końcu to nie miały być wielkie dzieła, a tzw. „zwyczajne” kobiety odczuwają świat w taki właśnie sposób. I już tutaj pojawia się mój sprzeciw! W żaden sposób nie mogę przyjąć do wiadomości, że to jest kobiece pisanie i niczego w tej kwestii nie da się zmienić. Jestem skłonna raczej stanowczo stwierdzić, że to konkursowi jurorzy nie popisali się ani zmysłem literackim, ani świadomością społeczną. I mam po temu przynajmniej kilka powodów.

Po pierwsze: większość bohaterek przedstawia siebie jako nieporadne życiowo, uzależnione od mężczyzn kury domowe lub borykające się z ciążą zagubione dziewczynki koło trzydziestki. Cierpią z powodu braku pracy, kłótni z mężem etc. Przekaz wydaje się klarowny: kobiety do garów! Mało tego. Kobiety same odnajdują przy garach swoje miejsce. Tylko tym żyją i nie potrafią spełnić się praktycznie w niczym poza rolą strażniczki domowego ogniska lub (jak w przypadku jednej z pierwszych opisanych w tomie historii) stereotypowej nauczycielki. One same zdają się mówić, że nie mają żadnych innych zainteresowań i aspiracji. Przekonujące? Zależy dla kogo. Osobiście widzę tylko jedną przyczynę takiego stanu rzeczy: dobór tekstów (świadomie lub nie) został przeprowadzony w taki sposób, aby obraz kobiet był możliwie schematyczny i zgodny z kanonem kulturowym, czyli mówiąc zupełnie prosto: niczym nie zaskakiwał. Ośmielę się stwierdzić, że redaktorzy zwyczajnie poszli na łatwiznę. Obrali linię „jak powinna myśleć kobieta” i wybierali do niej opowieści według swoich wyobrażeń. Nie przychodzi mi do głowy nic innego, żadne inne wyjaśnienie. Dlaczego? Otóż dlatego, że wszystkie kobiety patrzą na świat w sposób jednotorowy. Oczywiście nie potępiam ich ani nawet nie oceniam. Każdy ma prawo odnaleźć się w najdogodniejszej dla siebie filozofii życia. Po prostu nie mogę wyobrazić sobie, że w gronie autorek nie znalazła się ani jedna osobowość metroseksualna, feministyczna czy jakakolwiek inna potrafiąca widzieć więcej niż tylko ramię mężczyzny czy listę wyuczonych obowiązków. Książka nawet w najmniejszym stopniu nie ukazuje szerokiego spektrum twórczych możliwości kobiet. Idąc tropem tekstu, łatwo można dojść do przekonania, że skoro wszystkie nagrodzone (a więc potencjalnie najlepsze) dzienniki są poprowadzone właśnie w taki sposób, to pozostałe zapewne też. Gdzie panie szukające swojej tożsamości? Gzie pewne siebie wojowniczki, diabły w żeńskiej skórze? Obawiam się, że zostały odrzucone w selekcji podobnej do tej, która coraz częściej odbywa się przy drzwiach przeróżnych klubów. Nie pasujesz do wzorca, więc nie istniejesz.

Po drugie i nie mniej ważne: stylistyczne podobieństwo dzienników dobitnie sugeruje czytelnikowi, że cały zbiór to jedna spójna opowieść o dwunastu rozdziałach. Która jeszcze przed dotarciem do półmetka robi się zwyczajnie nudna. Sposób wyrażania myśli mówi o ich autorze przynajmniej tyle samo (jeśli nie więcej) co ich treść. Tymczasem styl oddzielnych pamiętników nie mówi niczego nowego.

Mogłabym w nieskończoność wyliczać powody, dla których uważam „Współczesne dzienniki kobiet” za stratę czasu i papieru. Tylko po co? Fakty są takie: sprawdziła się moja prognoza. Niestety ta niekorzystna – książka okazała się zwykłym gniotem. Szkoda. W końcu tak wiele sobie po niej obiecywałam, a tymczasem... pozostaje jedynie niesmak.



[Opinię - w wersji skróconej - zamieściłam również na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 628
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: