Kilka uwag o „Sumie naszych dni” Allende
Nie polubiłam Isabel Allende. Wierzy ona w duchy, zmyśla, traktuje niefrasobliwie czytelników. W książkach określanych jako autobiograficzne zamieszcza wiadomości zmyślone, a takim praktykom stanowczo mówię: NIE.
W „Pauli” zasugerowała, że jej dziadek jest mordercą. W „Sumie naszych dni” wypiera się tego, twierdzi, że jej dziadek to nie morderca, tylko zacny dziadziuś i dodaje: „(...) nigdy nie wyobrażałam sobie, że pewne osoby wezmą wszystko dosłownie. Książka jest przeinaczoną i wyolbrzymioną wersją wydarzeń”[1].
W „Sumie naszych dni” Allende pisze o wszystkim po trochu: o żałobie po śmierci córki Pauli, o kobietach, z którymi łączy ją „siostrzana więź przypieczętowana w niebiosach”[2], ukazuje też siebie w roli swatki, teściowej, matki i babki. Niestety, w żadnej z tych ról nie świeci przykładem. Jest natrętną swatką, wścibską teściową, nielojalną matką i niezdarną babcią.
Wyobraźcie sobie, że ona nie umie zmieniać wnuczętom pampersów! Gdy próbuje je zdjąć, brudzi się, „stale chodziłam upaćkana aż po same uszy”[3] - stwierdza, przyznaje też, że lubi straszyć malutkie dzieci, mało tego, straszenie maluchów uważa za doskonałą metodę wychowawczą.
A jaka okropna z niej teściowa! Gdybym ja miała taką teściową, która dorobiła klucze do mojego mieszkania i każdego ranka wkrada się, by szpiegować, grzebać we wszystkich zakamarkach, przestawiać meble i wyrzucać dywany, wymieniłabym zamki w drzwiach. Tymczasem jej synowa Lori cierpi w milczeniu.
Jako matka okazała się nielojalna. Jej syn Nico, bardzo dobry mąż i ojciec dzieci, został porzucony przez żonę. Żona najpierw bardzo psioczyła na wszelkie inności seksualne, demonstrowała wielkie obrzydzenie, potem nagle zakochała się w... lesbijce i opuściła dom rodzinny, by zamieszkać z ową lesbijką. Był to wielki cios dla jej syna, no i co powiedzieć dzieciom? Nico czuł się bardzo upokorzony, nieszczęśliwy. Normalna, oddana matka w takiej sytuacji zerwałaby przyjaźń z niewierną synową, prawda? A Allende nic sobie nie robi z uczuć syna i spotyka się ze zdrajczynią.
Nieżyjąca Paula odwiedza jej dom jako duch. Allende zapewnia, że dziennikarz, który przeprowadzał z nią wywiad, „widział, jak regał z książkami bezszelestnie odsuwa się na odległość prawie pół metra od ściany, a książki niewzruszenie tkwią na swoich miejscach”[4]. A zimą w dawnym pokoju Pauli rozchodzi się intensywny zapach jaśminu.
Allende opisuje też perypetie swoich przyjaciółek, ale są to perypetie niezbyt ciekawe - np. Tabrze pękła silikonowa pierś; kazała więc wszyć sobie silikon drugi raz, lecz znowu nastąpiło pęknięcie. Inna jej przyjaciółka zdjęła buty i „przeszła po rozżarzonych do czerwoności węglach. Dwa razy przemaszerowała po ogniu i nic się jej nie stało”[5]. Hm...
Książkę oceniłam na 3. Pomimo kilku wzruszających fragmentów (tych o żałobie) wydała mi się niezbyt ciekawa, pisana jakby na siłę, bez planu i bez natchnienia. Powtarzają się w niej te same wątki, co w poprzedniej książce autobiograficznej. W „Pauli” Allende pisała o tym, że jej matka, zakrwawiona i przerażona porodem, złapała pierwsze z brzegu niemowlę i wybiegła ze szpitala. W „Sumie naszych dni” występuje ten sam motyw - tym razem z oddziału położniczego ucieka zakrwawiona pasierbica Isabel. Być może kobiety w rodzinie Allende dostają po porodzie małpiego rozumu, a być może autorka przeinaczyła prawdziwe wydarzenia, by zaimponować czytelniczkom. Trudno rozstrzygnąć.
A w tajemnicy powiem Wam, że książka jest bardzo nudna.
---
[1] Isabel Allende, „Suma naszych dni”, przeł. Marta Jordan, wyd. Muza, 2010, str. 107.
[2] Tamże, str. 49.
[3] Tamże, str. 57.
[4] Tamże, str. 134.
[5] Tamże, str. 49.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.