Dodany: 10.12.2011 14:32|Autor: Gordian

Casus: Rozdział 1: Noc wspomnień


Agita, stolica imperium Cedronu
Przyjdą miesiące ciężkiej próby, a po nich lata udręki. Kres nadejdzie nieoczekiwanie, a po nim nowy początek. Tak głosiły słowa na odkopanej przed wiekami kamiennej płycie. Rychło zapis przedstawiono królowi Mytroedenowi IV Deburges. Władca był już sędziwego wieku. Wiele w życiu widział, jeszcze więcej zapomniał. Liczył sobie wówczas wiosen siedemdziesiąt sześć, rzadko który człowiek tyle stąpał po ziemi. Chłopi brali to za dobry znak, wróżbę pomyślności dla królestwa. Jego wnuk, mając o połowę mniej roczników nie mógł się wręcz doczekać kiedy staruch pojedna się za swoimi bogami i odejdzie do nich. Widmo śmierci bowiem zbliżało się i czyhało w każdym zakamarku królewskiego zamku. Siedziało w mrocznej ciszy w każdej komnacie. Kostucha swym zimnym palcem zdawała się wskazywać jednak młodszego Mytroedena V a nie jego dziadka! Mytroeden V to człek chorowity i wątły, zmanierowany, zły na wszystko i na wszystkich. Poniekąd było to uzasadnione i można to zrozumieć. Stało się przecież tak, że jego ojciec, również Mytroeden przeszedł przez złocistą bramę do krainy cienia nie doczekawszy się uprzednio objęcia władzy w państwie. Teraz taki sam los miał podzielić jego syn. Dziadka licho nie brało i prócz choroby starczej nic mu nie dolegało. Nic dziwnego, że następca tronu złorzeczył swojemu królowi kiedy tylko miał okazję. Jedyną osobą, która miała całkowicie obojętny stosunek do dworu była Meie, królewska małżonka. Zresztą jedynie dlatego, że już od dawna sama nie żyła.
Król spojrzał smętnie na kamień, po czym wysłuchał co mają do powiedzenia doradcy. A jak już wysłuchał, wówczas zbagatelizował całą sprawę. Nic go nie obchodził jakiś napis. Po głowie pałętały mu się ważniejsze myśli, jak przykładowo co mu kucharz dziś przyrządzi na kolację lub też czy otworzyć okno na noc w swojej komnacie. Płyta trafiła z woli jaśnie panującego władcy do piwnicy pałacowej i już nikogo nie obchodziła.
Lata płynnie przechodziły w dekady, dekady zaś układały się w wieki. Wraz z upływem czasu ginął pod zwałami kurzu pradawny kamień. Im więcej brudu pokryło tabliczkę, tym bardziej zacierał się obraz inskrypcji w ludzkiej pamięci. A wiedzieć trzeba, że ta pamięć jest niczym w słabym człowieczym umyśle. Ile to już razy płatała figle, ile razy zmieniała kolor widzianego wcześniej przedmiotu na inny, ile razy podpowiadała coś co niebyło prawdą? W końcu ile razy zacierała coś realnego i namacalnego tak, że już nikt o tym nie wiedział? Tak wydarzyło się i teraz.
Minęło dwieście lat od czasów Mytroedena IV. Królestwo w tym czasie przechodziło różne koleje losu. Walczyło i to z nim walczono, zwyciężało i było zwyciężane. Jedyne co się nie zmieniło to ulice miast. Wciąż, jak przed laty brukiem płynęły niczym rynsztokiem nieczystości. Pospólstwo nie wiedzieć czemu nazywane mieszczaństwem, jak niegdyś żyło w ubóstwie, brudzie i smrodzie. Mieszkańcy pracowali, aby utrzymać rodziny, a ich jedyną rozrywką stały się publiczne egzekucje skazanych na śmierć. Niczym antyczne igrzyska, gromadziły tysiące gapiów żadnych krwi. Nawet przemówienia króla nie wzbudzało podobnego zainteresowania. „Chleba i igrzysk” mawiano w starożytnym imperium. W naszym królestwie „chleba” było jak na lekarstwo, za to „igrzysk” nie brakowało. Jedyną rozrywkę motłochu należało kultywować, więc na szafot wysyłano nawet za drobne przestępstwa. Ktoś ukradł zgniłą mirabelkę ze straganu na targowisku to na drugi dzień wieszano go na rynku. A jeśli ktoś inny w pijackiej zaćmie rozbił dzbanem czerep innemu pijakowi, to tą głowę mu obcinano. Też na rynku. Repertuar w tym przedstawianiu rozległy i zacny, ale zakończenie zawsze to samo. Nudy, ktoś powie. Pewnie tak, ale chętnych do popatrzenia zawsze masa. I tak zaiste trwałoby to nadal, gdyby nie pewne wydarzenia które zmieniły bieg historii.
Był rok 1273, a dzień jedenasty miesiąca Pierwszej Gwiazdy. Lato w pełni i nawet teraz, gdy księżyc zaglądał przez otwarte okno odczuwało się upał. Król Mytroeden, piętnasty władca o tym imieniu w swojej dynastii przechadzał się bezszelestnie po kamiennej posadzce swojej komnaty. Czasy nastały trudne, dla całego imperium. Trudne do tego stopnia, że spędzały sen z powiek monarchy. Myśli krążyły mu w głowie, kiedy tak chodził w ciemnościach. Sam nie mógł uwierzyć dlaczego do tego doszło, czemu akurat teraz i właśnie jemu się to przytrafiło. Nie wiedział czym jest odwaga, bo nigdy nie musiał być odważny. Nie wiedział czym jest strach, bo nigdy nie musiał się niczego bać. Był panem wszystkich ludzi, już od dziecka szykowanym do objęcia władzy. Nie wiedział co to strach przynajmniej do momentu przed trzema miesiącami. Później wszystko się zmieniło.
Na dziedzińcu zamkowym panowała dziwna cisza. Zwarzywszy na okoliczności zdało się to dziwne. W sypialni, gdzie również dominował spokój, syn władcy spał w swej kołysce jak kamień. Miał dopiero piętnaście miesięcy i co noc wrzeszczał w niebogłosy. Tym razem jednak spał spokojnie nieświadom tego co czai się za - na razie jeszcze - bezpiecznymi murami miasta. Nie ma co wspominać o imieniu malca. Był pierworodnym króla, dziedzicem korony, jego imię więc jest oczywiste.
Mytroeden szedł w jedną stronę, by za chwile wracać tą samą trasą. Jego poddani głodowali od miesiąca. Zboże w spichrzach się skończyło, zepsute warzywa już dawno zjedzone, po zwierzętach domowych pozostały jedynie kości. Nawet Astanktok, najpiękniejszy wierzchowiec, duma całego kraju i samego króla dopełnił żywota w miejskiej masarni. Strawy brakowało. I nawet gdyby Mytroeden rozmyślał nad tym problemem jeszcze sto nocy nic by nie wymyślił. Z udręki wyrwał go wrzask syna. Nie tylko jego z resztą. Kirke, małżonka Mytroedena, przez te kilka miesięcy przyzwyczaiła się do wstawania po nocy. Kiedy ojciec podszedł do małego łóżeczka, jego luba już usypiała małego.
- Mój królu, brak snu nie ukoi trwogi, a jedynie może dołożyć nowych zmartwień. – cicho rzekła Kirke.
- Kojący sen przychodzi tylko do tych, którzy nań zasłużyli. Ja nie zasłużyłem – odparł jej mąż.
- Królu mój… - Zaczęła znów królowa
- Nie, moja najdroższa! – Przerwał jej monarcha – Co ze mnie za król, który nie potrafi obronić swoich poddanych? Jaki ze mnie władca, który nie wie co powinien uczynić w ciężkiej chwili?
- Twoi ludzie ci ufają, twoi poddani kochają cię i pójdą za tobą, choćby miała to być ich ostatnia podróż. – Melodyjny głos Kirke, niczym balsam na rany podziałał na króla. – A teraz wracaj do łoża. Miejsce króla jest przy jego królowej.
Mytroeden podszedł w ciemności do Kirke i ucałował ją w czoło. Nic już nie powiedział, bo nie chciał aby jego wybranka zorientowała się jak bardzo się wzruszył. Cień nocy przykrył te kilka łez, które król uronił w drodze do łóżka. Umęczony troskami położył się ale sen nie przyszedł doń tej nocy.
Królowa zawsze wiedziała jak przekonać męża. Nie zawsze mówiła mu prawdę, ale zawsze mówiła to co chciał usłyszeć. Teraz też tak było. Lud bowiem stracił zaufanie do swojego pana. Nigdy nie było go za wiele, ale ostatnie miesiące całkowicie je wyczerpały. Biedota każdego dnia lamentowała za starym Mytroedenem. Powszechnie uważano, że ojciec obecnego króla znalazłby rozwiązanie z każdej sytuacji i nawet teraz, w tak tragicznym momencie przyniósłby ratunek. Nic bardziej mylnego. Starzec zmarł wiele lat temu, za żywota nie osiągając zupełnie nic. No chyba, żeby liczyć za jakąś zasługę spłodzenie nieślubnego syna z służącą. Pamięć ludzka jest złudna. Zachowuje tylko to co chce, zaciera wszystko inne.
Tej, jak i wielu poprzednich, nocy mało kto w mieście mógł spać spokojnie. Troski króla były także troskami pospólstwa, a los króla losem ludzi. Cała więc królewska stolica Agita co noc zamierała w bezsennym letargu. Życie toczyło się jak dawniej tylko w karczmie „Strudzona kobyła”. Jedynie tam zapominało się na chwile o całym świecie i zalewało smutki cienkim piwem. Trunku, w przeciwieństwie do jedzenia nie brakowało. Nie było najświeższe, ale było. A w obecnych czasach to już coś. Przybytek prowadził krasnolud, szynkarz imieniem Moglir. Nie, nie. Nie był baśniowym krasnoludem, był człowiekiem ale jego wygląd przypominał zebranym kszata z opowieści. Moglir wychował się w górach na zachodzie, jego pobratymcy mieszkali w podziemnych domenach. Wielkimi salami, komnatami, tunelami i kopalniami w zamierzchłych czasach poorano całe Góry Zachodnie. Pierwsi osadnicy niczym nie różnili się od mieszczan obecnej Agity. Odłączyli się któregoś dnia od społeczeństwa i zaczęli żyć na własny rachunek. Tysiąclecia spędzone pod ziemią zrobiły swoje. Dzieci rodziły się coraz mniejsze, a kiedy dorastały zajmowały się tylko tym co jest ważne i konieczne. Takie zwykłe czynności jak golenie nie było potrzebne to też nikt tego nie robił. Zwykły mieszkaniec gór miał więc karłowaty wzrost, i długą brodę. Nie innym był też Moglir. Ludzie z natury są nietolerancyjni. Kiedy ktoś jest inny, jest… zły. Szynkarz nie miał łatwego życia, ale z biegiem lat dał się poznać mieszkańcom i stał się niemal jednym z nich. Niemal, bo cały czas wyglądał inaczej. Ostatnie miesiące dla właściciela piwiarni były szczególnie ciężkie. Stracił bowiem całe zaufanie jakie przez lata wypracował. Gdyby doprowadził do tego własnymi działaniami, to trudno, przecież taka jest kolej rzeczy. Gorzej jednak kiedy wypadki dzieją się poza naszymi własnymi możliwościami i czynami. Moglir nie miał wpływu na to co się wokół niego działo. Nie winił za to ludzi. Od dziecka nauczył się, że może liczyć tylko na siebie i nade wszystko że sam kieruje własną przyszłością.
Moglir nie przepadał ze ludźmi, ale nie czuł do nich też żadnej odrazy czy niechęci. Ot, tak po prostu byli mu obojętni. Od tej własnej zasady zrobił tylko raz, drobny wyjątek. Bardzo, bardzo drobny, bo ważący jakieś dwa kilogramy, wyjątek. Historia to mało ważna, a jeszcze mniej ciekawa, ale wspomnieć o niej należy. Otóż jakieś czternaście wiosen temu - może więcej, któż by to liczył – na krótko po przybyciu do miasta, Moglir znalazł ludzkiego noworodka. Dziecko leżało w pustej beczce po kiszonej kapuście i piekielnie się darło. Głos chłopca był niczym nóż w sercu i niczym ogień w duszy kszata, a zapach dosłownie rozrywał jego nozdrza. Przygarnął więc małego czym prędzej, karmił go i ubierał. Uczyć go nie bardzo miał czego bo sam niewiele potrafił. Tak im mijały lata. Chłopak dorastał, a kiedy skończył tyle lat, że już w miarę rozumiał otaczający go świat, pomagał swojemu „ojcu” w pijalni piwa. Karczmarz kochał chłopca, którego przed laty wyciągnął z brudnej beczki, a chłopak odwdzięczał mu się tym samym, choć na swój sposób.
Czternastoletni Horrn, bo tak miał na imię przybrany syn Moglira, wykonywał wszystkie polecenia „ojca”, choć z tego nie był zadowolony. Tej nocy, w rozmowie ze swym przyjacielem tak mawiał:
- Nienawidzę tej nory, zapitych pysków wieśniaków i tego całego gównianego miasta.
- To miasto jest wszystkim co mamy! – Odparował Sam.
- To miasto jest niczym. Nie będę lamentował kiedy w końcu upadnie.
- To bluźnierstwo! Agita nigdy nie upadnie, a ja zabije każdego kto będzie próbował przewrócić jej mury! – kipiał ze złości Sam.
- Jak sobie chcesz… - Machnął ręką Horrn i z powrotem wszedł do karczmy. Mógł sobie robić krótkie przerwy, ale bez przesady. W końcu był środek nocy, to czas największego utargu.
Sam jeszcze chwile stał w bezruchu, jakby analizując ostatnią rozmowę, po czym ruszył do koszar. Tak to w każdym razie wyglądało z zewnątrz. Nie mógł nic analizować bo nie miał czym tego robić. Powszechnie uważano go za idiotę, nie bez racji z resztą. Sam od małego przejawiał oznaki umysłowego opóźnienia. Zwykle takie dzieci od razu się zabija w królestwie. Szaleństwo od czasów pierwszego Mytroedena przyjmowane jest jak choroba silnie zakaźna, na którą nie ma lekarstwa. Dekretem władcy szalonych należy zabijać, żeby nie zarażali innych poddanych. Sam jednak przetrwał co było wielką zasługą jego rodziców. Dziś już nikt nie wie, kim oni byli. Niczym szczególnym się w historii nie zapisali więc pamięć o nich nie przetrwała. Chłopak, wówczas kilku letni, trafił pod drzwi koszar wojskowych. Rycerze Agity przyjęli z otwartymi ramionami nowego rekruta. Nikomu nie przeszkadzało, że jest niespełna rozumu. Niektórzy nawet się z tego cieszyli. Tak, był głupi, ale za to bez szemrania wypełniał nawet najgorsze polecenia. A nawet jakby nie wypełniał to co z tego? W koszarach przyjmowano wszystkich od zawsze, a ostatnimi czasy nawet kobiety i starców.
Piękna gwieździsta noc okrywała Agitę płaszczem nieprzebranej ciemności. Niewielu w mieście spało, ale też niewielu zapalało pochodnie. Wraz z nocą przychodził strach. Nie było przed nim ratunku, mimo to ludzie nie chcieli na siebie zwracać uwagi. Siedzieli w swoich ciemnych izbach, nerwowo wyczekując pierwszych promieni słońca. Blask ognia roztaczał się jedynie w kilku miejscach. Paliło się w piwiarniach i domach rozpusty, jasność okrywała koszary i stajnie. Nikłe światełko dostrzec można było także w najwyższej wieży zamkowej. Urzędował w niej zgorzkniały starzec Agitos. Przesadzano zapewne gdy mówiono że ma chyba ze sto lat. Był już sędziwy i pogarbiony. Jego chude członki wystawały niby patyki z pod białej togi, a długa broda zamiatała posadzkę w jego komnacie. Gdyby nie strój nikt nie dałby mu nawet monety na drodze, biorąc go za najgorszego włóczęgę. Pozory często są mylące. Starzec ten cieszył się opinią najmądrzejszego w całym królestwie. Brany za czarodzieja, maga i wróżbitę, służył radą i mądrością kolejnemu władcy z rodu Mytroedenów. Tej nocy Agitos jednak nie rozmyślał nad rozwiązaniem królewskich problemów. Siedział w swym wielkim fotelu i dumał nad wydarzeniami sprzed kilku dni.
Nie dalej jak tydzień temu do jego wieży przyszła sama królowa Kirke. Agitos zdziwił się widząc ją samą. Nigdy nie ruszała się za drzwi swej sypialni bez niewolników, którzy jej usługiwali. Teraz była tylko ona. Ubrana w sposób w jaki nadworny mędrzec nigdy jej nie widział. Cienką jedwabną suknie obszytą złotymi nićmi, zamieniła na czarny płaszcz, który zasłaniał ją od stóp po szyje. Diadem zostawiła w swej komacie i choć było niezwykle parno tej nocy, której złożyła wizytę w najwyższej wierzy zamku, miała na głowę zarzucony kaptur. Nikt nie mógł zobaczyć królowej, która ukradkiem, pod osłoną nocy i samotnie idzie po krętych schodach do starca. Szmer plotek, pomówień i szyderstw uderzyłby w króla z siłą gromu. Po takim ciosie monarcha nie podniósłby się już. Najpewniej zabiłby Agitosa i swoją własną żonę na rynku miejskim, ku uciesze tłumnie zebranego motłochu. Tak się jednak nie stanie. Kirke jest mądrą kobietą i przyłapać się nie dała. Weszła bezceremonialnie do okrągłej komnaty. Omiotła niedbale regały, kufry i stolik. W końcu jej wzrok zatrzymał się na siedzącym w fotelu mężczyźnie.
- Twój władca rozkazuje ci wykonać jego wolę. Radzę ci staruchu, żebyś to uczynił – Rzuciła opryskliwie.
- Moja Pani czemuż to jaśnie panujący, o Najwyższy miej go w opiece, król Mytroeden posyła swoją małżonkę pod przykryciem gwiazd i tego oto kaptura do skromnych progów mej celi? Czemuż to nie postał po mnie któregoś ze swych sług w świetle dnia? Czemu nie chce się spotkać ze mną osobiście, jak to czynił do tej pory?
- Zadajesz za dużo pytań starcze! Stanowczo za dużo! To niebezpieczne dla ciebie. Znaj swoje miejsce – Odparła królowa
- Wybacz moja pani – Pokłonił się Agitos, jednak skruchy w jego głosie wyczuć się nie dało – Czego więc życzy sobie król od swego wiernego sługi?
- Podobno jesteś najmądrzejszym człowiek na ziemi. Śmiem wątpić, jednakże teraz nadarza się okazja abyś udowodnił swoją przydatność dla dworu królewskiego. Rozkazy od króla masz w liście, który napisał. Pośpiesz się to nie może czekać.
- Muszę opracować formułę, znaleźć składniki, wykonać próby… - Ciągnął mężczyzna po przewertowaniu linijek listu.
- Śmiesz sprzeciwiać się swojemu królowi?! Pośpiesz się, cierpliwość ma swoje granice. Granice mojej są już na wyczerpaniu i zaraz możesz przypłacić życiem swoje pretensje! – Warknęła Kirke i opuściła komnatę. Wychodząc potrąciła stertę papirusów leżących na regale. Zwoje spadły na kamienne płyty podłogi robiąc przy tym nieco hałasu.
- Głupia kurwa! – Wysyczał przez zaciśnięte zęby Agitos i zabrał się za sprzątanie góry papierów.
Od tego zdarzenia minął równo tydzień. W tym czasie stary uczony przejrzał wszystkie leciwe receptury, przypomniał sobie zapiski ze studiów, przewertował setki książek i przegrzebał kufry, skrzynie i regały. Wiele z potrzebnych przedmiotów miał w swoich zbiorach, sporo jeszcze brakowało. Zdobycie większości z nich nie sprawi mu problemów. Kryzys w stolicy zdawał się nie mieć końca. Brakowało jedzenia i medykamentów, brakowało dostaw nowych towarów na targ. Dosłownie brakowało w mieście wszystkiego, prócz pełnych składzików z nikomu teraz nie potrzebnymi rzeczami. Słowem, wszystko co dla zwykłego zjadacza chleba było bezużyteczne teraz być może uratuje życie Agitosa. Złudna to myśl – sądził uczony siedząc w swoim wysłużonym fotelu – ale jedyna jaką mam. Pokrzepiły go te rozważania, a widok śpiącego tuż obok, kilku letniego chłopca napełnił jego dusze otuchą.

Góry Grostos, Klasztor Sióstr Świętej Vergilis
Setki kilometrów od Agity, wśród ostrych jak igła szczytów Gór Grostos wybudowano przed wiekami klasztor Sióstr Ver. Na długo przed panowaniem pierwszego władcy z rodu Deburges wmurowano kamień węgielny pod kaplice Świętej Vergilis. Siostra i zarazem małżonka samego boga Balak’ma’Rochaya długie stulecia nie miała własnego miejsca kultu. Nikt nie składał jej ofiar i nikt nie modlił się do niej. Wreszcie, pamiętnego, dla wszystkich obecnych sióstr dnia, Amelia Wiretek, pierwsza akolitka klasztoru oddała się Vergilis w opiekę. Wielki zapał wzbudziło to w społeczeństwie wiejskim. Chłopi tłumnie pomagali przy budowie świątyni, chwaląc przy tym wiarę i bogobojność Amelii. Prawdę znała tylko sama dziewczyna. Bogowie dla niej bowiem stanowili jedynie bajeczkę, wymysł ubogich rozumów. Nie było nadprzyrodzonej siły żeby wyrwać ją z obleśnych rąk jej ojca. Choć modliła się do Balaka każdego razu gdy staruszek układał się przy niej w nocy na posłaniu, ten nigdy nie odpowiedział. Z czasem przestała się modlić, a zaczęła przeklinać jego imię. Zdrowy rozumek dziewczynki został brutalnie skażony. Skorupka nasiąkła za młodu bólem, strachem i nienawiścią. A w końcu wyrosła na piękny kwiat Amonis. Z zewnątrz zjawiskowa, przyciągająca swą niewinnością i pięknem złaknione robaczki, by chwilę później zaatakować bez skrupułów i pożreć żywcem swoją ofiarę.
Amelia przyjmowała do swego klasztoru kobiety, które nie miały gdzie się podziać, nie miały za co żyć, lub tak jak ona sama, miały problemy z psychiką. Akolitkom żyło się łatwo. Jedynym ich zadaniem było wielbienie bogini, patronki i na jej cześć zaspokajanie mężczyzn, którzy przybędą do klasztoru. Dać uciechę mężczyznom, jaką uciechę dawała Vergilis swemu mężowi - taki był dekret świątyni! Takie było prawo ustalone przez Amelię. Tak miało być po wsze czasy i… tak też było.
Wycie górskich wilków zbudziło Prostonę. W klasztorze pojawiła się przed dziesięciu laty, ale do tej pory nie potrafiła spać spokojnie, gdy za oknem czaiły się monstra z wielkimi kłami. Chwile trwało zanim jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Szybko odmówiła litanię do Vergilis, a potem drugą do Amelii jak robiła to zawsze kiedy się przebudzi. Taki był obowiązek narzucony przez przeorkę. Litanie odmawiało się w klasztorze przy każdej okazji. Przed snem i po nim, przed jedzeniem i po jego skończeniu, przed każdą praca i na jej zakończenie, a nawet przed kontaktem z mężczyznami i - a jakże - po nim też. Wciągnęła nosem gwałtownie zimne, górskie powietrze. Przyjemny chłód przeszył całe jej ciało. Wiedziała, że dzień który nadchodzi nie będzie różnił się niczym od każdego poprzedniego w ciągu tych dziesięciu lat za murami górskiej twierdzy. Nie żałowała że tutaj trafiła. Nie miała innego wyjścia. Zhańbiona we własnej wiosce, wyrzucona z domu, wyklęta przez rodzinę musiała uciekać. Piętnastoletnia dziewczyna w błogosławionym stanie, to nie mieściło się w głowach wieśniakom. Uciekła więc i po kilku miesiącach trafiła do miasta Merfos. Mała osada, pierwsza, nie licząc pewnej farmy, na jaką trafiła, była jak wybawienie. Nikt jej nie znał, nikt nie wiedział ile ma lat. Po prostu wspaniale, myślała sobie wówczas. Szybko jednak zmieniła zdanie gdy jej wielki brzuch począł domagać się jedzenia. Nie miała nawet jednej monety, nic co można by wymienić na bodaj gruszkę. Szybko przekonała się, że to najmniejszy z jej problemów.
Następnego dnia na ulicach Merfos jej syn postanowił przywitać się ze światem. Kobiece krzyki i pojękiwania rzecz jasna nie uszły uwadze straży miejskiej. Dwóch rosłych mężczyzn zaprowadziło Prostonę do książęcej rezydencji. Przybyły kilkadziesiąt dni wcześniej lekarz ze stolicy pierwszy ujrzał główkę niemowlęcia. W wielkich bólach przyszedł na świat pucołowaty, mały człowieczek. Mrużył oczka i krzyczał w niebogłosy. Tak widziała go po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu.
Kiedy teraz przypominała sobie to wszystko ganiła się w myślach. Rozgrywała wciąż tą samą scenę w myślach. Tyle rzeczy mogła zrobić inaczej. A nade wszystko mogła nie mówić kim jest i ile ma lat. Lekarz i strażnicy przekonali ją aby oddała dziecko w dobre ręce, a sama usunęła się w cień. Dziecko wychowujące dziecko z góry skazane było na okrutny los. Wmówili jej, że pierwszy lepszy maruder zgwałci ją, zabije a chłopca sprzeda jako niewolnika. Posłuchała ich.
- Błogosławiona Vergilis, miej mnie w swojej opiece. Czy jeszcze kiedyś ujrzę mojego synka? – Szepnęła, bardziej do siebie niż do bogini.
Kiedy już raz się w nocy przebudziła, nie mogła dłużej spać. Postanowiła przejść się po dziedzińcu klasztornym. Lubiła patrzeć w gwiazdy, lubiła rozmawiać z końmi w zagrodzie, choć nigdy jej nie odpowiadały. Potrzebowała kogoś kto będzie słuchał w milczeniu. Koń był idealnym wyborem.
Ześlizgnęła się cichutko po drewnianych stopniach. Bardzo uważnie, aby nikogo nie obudzić. Prędko jakaś życzliwa dusza doniosłaby o tym przeorce. Znów musiałby za to sprzątać gnój w oborze, albo czyścić rowy kloaczne. A wystarczyło tylko zachować ciszę, żeby nie wykonywać brudnej roboty. Brnęła po schodach w dół, aż dotarła do holu. Monumentalny portal wejściowy dumnie stał na posterunku w swym majestacie. Okute wrota uchyliły się z delikatnym piskiem. Na dziedzińcu panował jak zawsze o tej porze złowieszczy mrok.
Wszędzie dookoła niej unosiła się kojąca cisza. Ostry zapach żywicy mierził ją krótką chwile w nos i przeszywał całe ciało niczym strzała. Przyzwyczaiła się do woni lasu, dostroiła się do zdawkowych odgłosów dziczy. Idealne warunki do rozmyślania, gdyby nie to przeklęte wycie wilków. Przechodziła ten scenariusz niemal każdej nocy. Zawsze ten sam, chyba że akurat padało albo miała nocne czuwanie w kaplicy. Podeszła do małego, dwukołowego powozu. Zwykły drewniany przyrząd do transportu beczek z miodem, warzyw, owoców, chrustu, wszystkiego co wymagało przewiezienia. Usiadła na skraju. Ta chwila należała tylko do niej. Nie przejmowała się teraz drobnostkami. Brudna od desek wozu koszula nocna, czy chłód otulający niby całun jej bose stopy nie robiły na niej wrażenia. Nie przyjmowała małych ludzkich błahostek. Przez te kilka minut była panią całego swojego życia. A potem czar, jak zawsze, prysł i zaginął bezpowrotnie, jak kamień rzucony w tafle jeziora.
Siedziała na brudnym wozie machała bezwiednie ubłoconymi stopami i patrzyła w wielką niedźwiedzicę. Usilnie próbowała odgadnąć dlaczego zlepek kilku migających punktów, nie wyglądający na cokolwiek co znała, a już na pewno nie na niedźwiedzia, ktoś nazwał właśnie tak. Odpowiedź może nie należała do oczywistych, ale w oczywisty i łatwy sposób można było ją uzyskać. Wystarczyło przecież pójść z samego rana do klasztornej biblioteki, wyszukać odpowiedni podręcznik i problem stawał się rozwiązany. Prostona jednak nigdy tego nie zrobiła. W końcu całą frajdę sprawiało jej snucie kolejnych teorii na temat gwiezdnej niedźwiedzicy. Bo gdyby poznała prawdę utraciła by część swojego prywatnego rytuału. To już nie byłoby to samo co teraz.
Gapiła się w czarne, atramentowe niebo usiane milionami jasnych punkcików. Snuła jedną ze swych teorii, kiedy tuż za jej plecami coś ze świstem przecięło powietrze. Jej dobry znajomy strzelił ogonem, uderzył kopytem w ziemię i zarżał przeciągle.
- Asnutel, Amanad! Witajcie drodzy przyjaciele. – Szepnęła, ledwo dosłyszalnym ale radosnym głosem. – Jak się macie? Wybaczcie mi, nic dziś dla was nie mam. Obiecuję, że jutro przyniosę wam coś pysznego.
Wstała z wozu i otrzepała rękami ubranie. Wilgotne deski zostawiły ślad na białej, do niedawna, koszulce. Jednym susem podskoczyła do zagrody dwóch ogierów. Chociaż pochodziły z tej samej klaczy, różniły się od siebie ubarwieniem. Jeden miał kasztanowy kolor, drugi zaś był śniady. Nie miało to żadnego znaczenia. W oczach młodej akolitki oba odznaczały się przecudną urodą i wdziękiem. Z resztą i tak była noc. W bladym świetle księżyca nieważne czy Asnutel, czy Amanad, oba wyglądały bardzo podobnie.
- Może któryś z was powie mi czy jeszcze spotkam mojego synka? Chcecie posłuchać mojej opowieści? – Gładziła po pysku Amanada. Wierzchowiec stał niewzruszony, w swej kamiennej postawie. Jedyne co wskazywało, że w ogóle oddycha to rozgrzane powietrze na nadgarstku kobiety, kiedy przesuwała ręką po wielkim końskim nosie. – Dobrze więc, posłuchajcie.
Zapadła pełna cisza. Prostona szukała odpowiedniego rozpoczęcia dla swojej historii, lecz go nie znalazła. Zaczęła więc zwyczajnie.
- Wiecie, bo wam już opowiadałam, że pochodzę z chłopskiej rodziny. Mój ojciec pracował w polu całe dnie, a reszta rodziny razem z nim. Nie mieliśmy złotych monet nigdy. Drugą część tego co Vergilis zsyłała na pola oddawaliśmy poborcy podatkowemu. Resztę zjadaliśmy. Ojciec wyznaczał mi razy rzemykiem od spodni zawsze gdy coś zrobiłam nie po jego myśli. Nigdy jednak nie przekraczał granicy. Nigdy, aż do pierwszego i jedynego razu. Później uciekłam, ale to też już wiecie, bo też wam opowiadałam. – Ciągnęła dalej. – W noc równego dnia, gdy święta Vergilis przegania złego, mroźnego Yimira, boga północnych mrozów, jak co roku świętowaliśmy. Tańczyłam do upadłego w około pala, piłam cienkie wina i radowałem się rychłym rozkwitem wiosny…
Głos uwiązł nagle w gardle. Nie mogła wyksztusić słowa, a może nie wiedziała co ma powiedzieć. Łzy napłynęły jej do oczu. Zawsze kiedy wspominała wydarzenia ze swej późnej młodości robiła się smutna. Przełamała się w parę minut. Otarła łzy z policzków, po czym zaciągnęła się lodowatym powietrzem. Mróz palił ją w płucach. To było dobre uczucie.
- Dwa, albo trzy księżyce później. Nie pamiętam już dokładnie. Ojciec zorientował się, że jestem brzemienna. „Ty mało kurwo!” – Tak na mnie wrzeszczał. Złapał mnie za ramiona i cisnął z całych sił o ścianę izby. Wziął rzemyk, zwarzył go w dłoni i wyrzucił na podłogę. Jego uwagę przykuł złamany sztyl od miotły. Skuliłam się kiedy po niego sięgał. Bił mnie, aż straciłam świadomość. Byłby mnie zatłukł na śmierć, ale opadł z sił. Bezwładnie osunął się na uklepaną ziemię, która pełniła role podłogi w naszym domu. Nie czekałam długo, uciekałam. Starałam się biec, ale nie mogłam. Bolało mnie wszystko. Piekły ramiona i pręgi na plecach, oddech sprawiał problemy, a z nosa sączyła się strumykiem krew. Szłam więc przed siebie, byle jak najdalej. Szłam i nie odwracałam się. W swej bezradności myślałam że będę jak ten heros z opowieści, który zszedł do świata podziemi, aby uratować wszystko co kochał. Miał to na wyciągnięcie ręki, jedynie przykazano mu żeby się nie odwracał, podczas powrotu. Nieszczęśnik spojrzał za plecy i w jednej chwili utracił wszystko. Ja też tak myślałam. Zdawało mi się, że jak rzucę choćby jednym okiem za siebie, moja gehenna rozpocznie się na nowo. Szłam kilka godzin, aż padłam na progu jakiegoś domu. Więcej nie pamiętam…
Skończyła mówić. Wiedziała, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi. Pogładziła więc ostatni raz tej nocy zwierzęta i odeszła na środek dziedzińca. Wielka tarcza księżyca wskazywała, że już dawno jest po północy. Im bliżej do świtu tym większy chłód nadchodził z górskich szczytów. Zimno powoli dawało jej się we znaki. Dotykała nagimi stopami wilgotnych kamieni brukowych. Po wczorajszej ulewie gdzieniegdzie pozostały jeszcze kałuże i miejscami połacie błotnych wysepek. Umorusana po same kolana czuła wzbierającą fale mrozu od palców, przez łydki i kolana aż po lędźwie.
– Najwyższy czas wracać do celi – Pomyślała. Czym prędzej wślizgnęła się w uchylone wrota, za którymi poczuła przyjemne ciepło. Każdej nocy w przybytku Vergilis palono ognie w wielkich kamiennych misach. Rozstawione wzdłuż każdej z trzydziestu kolumn, ogrzewały ponure pomieszczenie. Dawały tez trochę światła a także prowadziły do centralnego ołtarza. Wyciosany w kształt półksiężyca, marmurowo-wapienny blok okrywano śnieżnym obrusem oraz krwistym płótnem po środku. Były to zwykłe proste tkaniny, bez żadnych upiększeń, bez wyszywania złotymi nićmi ornamentów. Po prostu symbolizowały czystość Vergilis oraz siłę jej boskiego małżonka. Biel kojarzyła się ludziom z cnotą, dziewictwem i czystością. Wszystkie te cechy od najdawniejszych czasów przypisywano bogini, patronce tej świątyni. Nie ważne nawet, że nie była ona wzorem godnym naśladowania. Historie o tym jak oddawała się innym bogom nie mają w Cedronie końca. Jeden z mitów głosi nawet, że Ver nie cofała się przed niczym gdy w grę wchodziły jej własne korzyści. Gdy czegoś pragnęła kładła się do łoża z samym Yimirem, śmiertelnym wrogiem jej męża.
Czerwień zaś to znak Balak’ma’Rochaya, boga sprawiedliwości, władzy, siły. Najwyższy z najwyższych jawił się w wizjach jako zdobywca, dzięki czemu został patronem całego cywilizowanego świata. Będąc ścisłym trzeba zaznaczyć, że cywilizacja zaczynała się w górach zachodnich a kończyła na morzu wschodnim, zwanym Erege. Na północy, dochodziła do zaczątków krainy wiecznych lodów, domeny szalonego Yimira, granicę południową stanowiła gorąca pustynia. A w samym środku, jawił się niby pierwszy wiosenny kwiat wśród śnieżnej zaspy - Cedron. Owa wspomniana cywilizacja ludzka, zjednoczona pod berłem dynastii Deburges. Kraj ten to nie jakiś wspaniały cud, nie można powiedzieć że jest dumą ludzkości, w żadnym wypadku nie jest też klejnotem w śniadej nieco złotej koronie władcy. Prawdę powiedziawszy poziom barbarzyństwa równał się z innymi krainami. Często przewyższał go i deklasował o kilka długości, jak mawiali zapaleni hazardziści na Agitańskim torwarze.
Balak zjednoczył królestwo przed eonami przywdziewając do każdej walki swój czerwony kirys. Stąd właściwie na jego ołtarzach wykłada się czerwone płótna. Choć złośliwi twierdzą, że to nie od ubrania się przyjęło, a od ilości krwi, jaką w swym szale przelewał bóg. Prawda leży zapewne gdzieś po środku i już nigdy nie zostanie należycie zbadana. Czas bowiem zaciera wydarzenia w pamięci ludzkiej. Przykrywa je jak piaski, które zasypują pradawne ruiny na południu i jak zaspy śnieżne na północy ukrywające trakty.
Prostana była przy schodach prowadzących do części mieszkalnej, gdzie miała swoją celę, kiedy usłyszała skrzypienie drzwi po przeciwnej stronie nawy głównej kościoła. Szybkim, bezszelestnym susem ukryła się za najbliższym filarem. Nikt nie przechadzał się o tej porze po świętym przybytku. Nie było to zakazane, ale bardzo niemile widziane. Trochę więc ze strachu przed wykryciem, a trochę z ciekawości, zamiast udać się w górę schodami, wybrała kryjówkę za kamiennym słupem. Wychyliła się o kilka centymetrów, tak aby mogła cokolwiek widzieć. Przed drzwiami do prywatnych piwnic przeoryszy majstrowała jakąś pogarbiona postać. Płaszcz i kaptur skutecznie utrudniały młodej akolitce rozpoznanie intruza. Może z dziesięć minut trwała walka tajemniczej istoty z zamkiem. Potyczka musiała zakończyć się porażką, bo do uszu Prostony dotarły niewyraźne słowa pełne irytacji.
- Ten jegomość musi mieć tupet, żeby tak bluźnić w domu naszej błogosławionej opiekunki – Pomyślała służebnica Vergilis. – Gdyby przeorysza się o tym dowiedziała wpadłaby w furie. Muszę… - Jej myśli urwały się gdy postać przy drzwiach schyliła się po kaganek, który wcześniej postawiła na ziemi. Odwróciła się powoli w stronę światła, czym odsłoniła swoje oblicze. Ku wielkiemu zdziwieniu Prostony, jej oczy ujrzały przeoryszę we własnej, posępnej osobie! Starsza kobieta rozejrzała się nerwowo dookoła. Nie stwierdziła żadnego zagrożenia. Uspokoiła się i wolno ruszyła do swojej komnaty.
Prostona pozostała jeszcze kilka minut w ukryciu. Musiała mieć pewność, że nikt jej nie złapie. W końcu, gdy uznała że to właściwa pora, ruszyła w stronę drzwi do piwniczki. Tak jak się spodziewała były otwarte, a resztki klucza nadal tkwiły w zamku. Widocznie przeorysza doprowadziła do tego swoją niedbałością. Wybranka Vergilis wsunęła się na klatkę schodową, prowadząca do zamkniętego dotychczas pomieszczenia. W środku panował mrok. Ciemność ogarnęła Prostonę. Zanim jej oczy przyzwyczaiły się do braku oświetlenia zdążyła minąć kilka stopni. Schodziła coraz niżej i niżej. Mniej, więcej w połowie drogi klatka schodowa zakręcała, a zaraz za załomem, na końcu schodów widniała jakąś czerwona poświata. Łuna biła od pomieszczenia do którego zmierzała akolitka.
Zeszła na sam dół, minęła próg, a przynajmniej tak jej się w pierwszej chwili wydawało. Usiłując poruszać się jak najciszej zawadziła jedną nogą o krawędź futryny i runęła na ziemię z głuchym grzmotem. Ból zakiełkował w niej i momentalnie rozrósł się do gabarytów wielkiego drzewa. Czerwone światło pomieszczenia zlało się z czerwoną strużką spływającą z miejsca, gdzie do niedawna znajdował się paznokieć dużego palca. Z sykiem wciągnęła powietrze. Grymas na jej twarzy sugerował walkę z samą sobą o to aby nie krzyknąć. Wrzask narobiłby hałasu i pewnie momentalnie przyciągnął niepożądane spojrzenia innych służebnic i bat przeoryszy. Podniosła się na kolana, a wstając spojrzała na źródło światła.
Na kamiennej podstawie przeorysza rozłożyła pół tuzina krwistych świec. W środku natomiast stał cynowy talerzyk z jakimś paskudztwem. Wyglądało to jak jakieś zwierzę, które przed momentem zdechło i ktoś bez przyczyny je wypatroszył. Mało tego że wypatroszył to jeszcze przewinął na drugą stronę, jak przewija się rękawy koszuli do prania.
Ohydny widok.
Z obrzydzeniem zadarła wzrok. Nie miała problemów z patrzeniem na krew, ale ten widok przyprawił ją o mdłości. Jej szmaragdowe oczy otwarły się szerzej. Miała teraz przed sobą posąg niemal dwa razy większej od niej samej. Statua przedstawiała nagiego mężczyznę bez głowy. W ręku trzymał shiwę, broń drzewcową, podobną do piki, jednakże zakończoną kosą. Drugą dłoń posąg trzymał wyciągniętą przed siebie i skierowaną w stronę Prostony. Z zaciśniętej pięści zwisała ucięta głowa. Dziwnie wykrzywiony wyraz twarzy i puste oczodoły już wydały się jej przerażające, a cały wizerunek potęgował jeszcze fakt, że głowa umazana została we krwi. Długi jaszczurzy jęzor wił się daleko przed uśmiechniętymi ustami głowy, jakby ciesząc się że została oderwana od ciała.
Zrobiło jej się duszno. Przerażona, zdezorientowana i zszokowana wybiegła stamtąd jak poparzona. Nie przejmowała się już nawet, że ktoś może ją usłyszeć i zobaczyć. Nie miało znaczenia, że przy każdym kroku bolesne ukłucie z pokaleczonej nogi uderza jej do mózgu. Musiała uciekać. Zlana zimnym potem wbiegła do swojego pokoju i zatrzasnęła drzwi. Opatrzyła już nie krwawiącą ranę i postanowiła się położyć. Do świtu pozostało kilka godzin, więc może zdoła się przespać.
Potrzebowała tego, chciała zasnąć ale nie mogła. Kiedy zamknęła powieki widziała złowrogą twarz posągu. Nie było wyjścia musiała jakoś przeczekać do rana.

Obóz Wielkiej Armii Poria
Durio siedział w swoim namiocie. Przetarł oczy schowane za krzaczastymi brwiami i wygładził długą brodę. Gapił się tępo w rozciągniętą na stole mapę i zastanawiał się co on, wysoko urodzony Człowiek Gór, robi poza domem. Nie mógł znaleźć odpowiedzi na to pytanie, mimo że dumał nad nią każdego dnia. Patrząc z boku można by powiedzieć, że pewnie jest głupi, ale takiej odpowiedzi nie mógł wziąć pod uwagę. Nazywał się Durio, był synem Doriona, pana wszystkich górskich ludzi w domenie Poria. Oczywiste, że nie przyjmował prawdy, był zbyt pyszny i dumny ażeby się przyznać do popełnionego błędu.
Wziął swoją zdobioną kryształem fajkę. Zaciągnął się gryzącym dymem. Pykanie fajki odprężało go. Jak sam mawiał, miał w zadzie zdanie innych na ten temat. Słuchał jedynie swojego ojca, choć nie jeśli chodziło o zaniechanie palenia. Zioło dawno wyszło z łask kszatów, stało się niemodne. Ten kto chciał się liczyć nie brał fajki do ust. Durio nic sobie nie robił z tej durnej pogoni za obecnie panującymi trendami. Uważał, że każdy nowy wymysł przeminie i ludzie powrócą do starych upodobań. Zawsze tak było. Można wiele zarzucić Durio, ale na pewno nie brak własnego zdania.
Było już dobrze po północy, gdy do namiotu Duria wszedł kszat. Gdyby nie ubiór nikt nie dałby rady odróżnić, który z nich jest panem, a który sługą. Wszystkie kszaty w opinii ludzi wyglądały tak samo.
- Czego!? – Warknął, wypuszczając chmurę dymu z płuc.
- Wybacz panie, że przeszkadzam w twym nocnym czuwaniu, ale przyszła wiadomość od Czarnego Rycerza. – Wybełkotał przybysz i wyciągnął przed siebie rękę z zawiniętym zwojem. Durio wziął papier, niedbale złamał pieczęć i zaczął czytać. Wyraz jego twarzy zmienił się. Nie na tyle jednak aby odgadnąć czy na lepsze czy na gorsze.
- Poleć Froinowi, żeby się stawił u mnie jak najszybciej. Żwawiej! Ruszaj dupsko, bo zawiśnie na palu! – Krzyknął władca, a posłaniec czym prędzej wybiegł na zewnątrz.
Przeczytawszy raz jeszcze list, wstał z fotela. Podszedł do dębowej beczułki i napełnił dwa kufle ciemnym piwem Zanim do niego wrócił, przed stołem stał już Froin, generał.
- Jestem panie jak rozkazałeś. Cóż się stało? – Zapytał głównodowodzący sił w armii królestwa Poria.
- Mój druhu usiądź i napij się ze mną. – Odparł władca i podsunął kufel w stronę Froina. – Nie jestem twoim panem, jestem twoim druhem. Pamiętasz jak lat sześćdziesiąt temu razem wyruszyliśmy na polowanie?
- Tak, oczywiście, że tak. – Pytanie zaskoczyło generała, ale odpowiadając nie dał tego zaskoczenia poznać po sobie. – Uratowałem ci w tedy żyć i…
- …i jestem ci za to dozgonnie wdzięczny – Przerwał mu Durio. – Na Mordyna, mego przodka! Jestem więc twoim druhem, a nie twoim panem. Czyż się mylę?
- Nie, nie mylisz się. Jesteś moim druhem. – Zimno powtórzył po swoim władcy krzat, po czym dodał w myślach. – Mając takich druhów jak ty nie potrzeba mieć wrogów.
- Nastał nasz wielki dzień Froinie, zobacz na wieści z Gorgonorat. – Wskazał bezceremonialnie, grubym palcem na papier, leżący na stole.
Froin złapał pomiętą kartkę i zaczął czytać. Linijka po linijce zjeżdżał na sam dół aż doczytał do końca. Zwinął w rulon zwój i schylając się odłożył na swoje miejsce.
- Czego ode mnie oczekujesz mój… druhu – apytał, kiedy się znów wyprostował.
- Spisałem ci Froinie wszystko już dawno, na ewentualność takiej potrzeby. Teraz nie mogę ci tego ogromu wyjaśnić, bo naglą mnie inne sprawy. Nie ma czasu do stracenia, musisz się spieszyć. Idź już. – A to mówiąc dał mu zwinięty kawałek papieru. Niedbale machnął ręku na odchodne i odwrócił się tyłem do Froina. Ten przycisnął mocno pięść do piersi i ukłonił się lekko, bo tak nakazywał obyczaj. Nie oddzywając się ani słowem, najspokojniej w świecie wyszedł z namiotu. Wiedział, że ta sytuacja jest też dobra dla niego. Jeśli wszystko ułoży się tak jak sobie zaplanował już niedługo jego pozycja ulegnie gwałtownej poprawie. Czekał na to wiele lat, układał różne wersje możliwych wydarzeń tak aby być gotowym na wszystkie ewentualności, po prostu był przygotowany.
Szedł nie śpiesząc się udeptanym przejściem. Mijał małe, oświetlone przez ogniska wysepki, gdzie śpiewały, gaworzyły i piły dziesiątki innych kszatów. Część z nich Froin znał bardzo dobrze, innych tylko z widzenia, a pozostałych widział pierwszy raz w życiu. Nie miało to żadnego znaczenia.
Doszedł w końcu do swojego namiotu, zapalił świece, nalał sobie sowity kufel piwa i zasiadł na posłaniu. Gorzki zapach ciemnego trunku uderzył mu do głowy na audiencji u Durio. Miał wielką ochotę wychylić darowany częstunek. Wstrzymał się jednak, co wymagało użycia całej woli i samokontroli jaką posiadał. Teraz jednak mógł smakować zimny napój bez ograniczeń. Piwo było dla każdego kszata tym czym złoto dla ludzi. Mogli bez niego żyć, ale życie bez niego zdawało się nic nie warte. Pierwszy litrowy kufel zniknął w wielkim brzuchu Froina zanim ten zdążył przeczytać całą wiadomość, którą miał spisaną na kartce. Drugi musiał wypić po przeczytania, ażeby lepiej wszystkie słowa ułożyły się w głowie. Trzeci wypił bo akurat przyniesiono mu jagnięce udo do kolacji, a kolejny po to żeby lepiej mu się spało w nocy. Wypity alkohol spotęgował jego wesołość. Nie opił się, to by było zabawne, gdyby człowiek gór spijał się czteroma, małymi kuflami. Tej nocy był po prostu szczęśliwy, co mu się dawno nie zdarzyło. Ułożył się wygodnie i zasnął niczym noworodek.
Durio nie miał ochoty spać. Wytężał umysł w poszukiwaniu najlepszego scenariusza dla przyszłych wydarzeń. Pragnął, wrócić do swojej pieczary w górach zachodnich, chciał jeszcze raz zakosztować faszerowanego owocami guli dzika, jakiego sporządzali kucharze jego ojca. Tęsknił za swoją otyłą kobietą z którą uwielbiał zażywać rozkoszy. A wszystko to było na wyciągnięcie ręki, Froin musiał tylko dopilnować wszystkiego. O to mógł być spokojny. Ale czy na pewno? Zawsze był lojalny – myślał Durio – Nigdy mnie nie zdradził, mimo tego co zrobiłem. Może już nie pamięta? Nie, nie. NIE! On na pewno pamięta. Ja bym nie zapomniał gdyby mój druh położył ręce na mojej kobiecie. Jasne, nie chciałem tego zrobić, ale to było silniejsze ode mnie. Racja, minęło już przecież ze czterdzieści lat od tamtej nocy, ale… NIE! Nigdy mnie nie zdradził, jest lojalny.
Tak myśląc pokrzepiał się. Miał zostać królem podziemnego kraju Poria, więc musiał zachowywać się jak król. Nigdy nie odznaczał się wielką zręcznością w boju. Gdyby nie Froin jakiś czas temu zażarłby go niedźwiedź w głuchej dziczy. Nigdy też nie był dowódcą jak jego ojciec. Po to też staruszek wysłał go z tą misją. Jako król musiał wyzbyć się wątpliwości, a on nawet teraz tego nie potrafił.
Miał zostać królem!
Czas płynął mozolnie. Mijała druga godzina od rozmowy Durio z Froinem. Na zewnątrz zgiełk roześmianych kszatów nawet na minutę nie osłabł, choć w między czasie zmieniła się warta. Ci których mijał generał wracając do siebie, już spała, na ich miejsce pojawiali się nowi. Pili, krzyczeli i śpiewali. Zabawa trwała w najlepsze. Gdyby zaatakowała ich teraz nawet niewielka grupa nieprzyjaciół zostaliby wszyscy jak jeden wybici w pień. Tworzyli armię Porii, ale nie byli żołnierzami. Większość z nich to kowale, górnicy i myśliwi. Niektórzy za starzy do wojaczki, inni za młodzi. Chwała ich mrocznemu bogowi, że nikt w Agicie o tym nie wiedział. Łatwo przewidzieć jakby się to zakończyło. Tysiąc dobrze wyćwiczonych ludzi, z brutalną siła natarłoby na obóz Durio. Zabiliby każdego kszata, spalili każdy namiot i zabrali to co tylko dałoby się zabrać. Tymczasem rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Mieszkańcy Agity głodowali, kszaty pod murami królewskiej stolicy ucztowały w najlepsze nie kwapiąc się do ataku, a niewielu ludzi z dalekich stron wiedziało o czymkolwiek. Tak mijał trzeci miesiąc wielkiej wojny. Wojny, która wybuchła nieoczekiwanie i przez nikogo nie prowokowana. Król Mytroeden nie miał pojęcia, dlaczego spokojni dotąd ludzie gór zaatakowali jego miasto. Durio nie wiedział po co kszaty ruszają na wojnę z ludźmi, wykonywał jedynie polecenie swojego ojca.
Zbliżał się świt. Pierwsze promienie słońca przebijały się w oddali przez górskie szczyty. Budził się kolejny gorący, letni dzień. Wieśniacy od trzech miesięcy nie wyszli na pola, karawany nie docierały do miasta, a kszaty jak wczoraj i przedwczoraj zabierały się do zabawy. Rozpoczynał się kolejny dzień oblężenia Agity.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 482
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: