Dodany: 29.08.2011 18:54|Autor: norge
Hiszpańska saga rodzinna
Egzotyczny, trochę kiczowaty pejzaż z zachodzącym słońcem na okładce (Prószyński Media, 2010) i porównanie do "Pożegnania z Afryką" – to pierwsze wrażenie, jakiego czytelnik dozna biorąc do ręki "Władcę równin". I od razu zostanie wprowadzony w błąd, gdyż Afryka przez większą część książki jest tylko tłem, marzeniem, dalekim odbiciem wydarzeń rozgrywających się w Hiszpanii, poczynając od pierwszej dekady XX wieku i na latach 90. kończąc. Paradoksalnie - im tej Afryki mniej, tym bardziej jest ona obecna w życiu bohaterów, wywierając olbrzymi wpływ na losy kilku pokoleń rodziny Mencia.
Oto stara, pożółkła fotografia sprzed stu lat - czyli z czasów, kiedy bycie Baskiem stanowiło gwarancję klasy, szlachectwa, dostojeństwa, powagi - a na niej mężczyzna i kobieta spoczywający na żelaznej ławeczce w ogrodzie zalanym słońcem. Kobieta jest bardzo piękna, czarnowłosa, z pełnymi wargami i lekko skośnymi oczami. Od mężczyzny bije godność i siła; pochyla on głowę ku dwóm stojącym z przodu kilkuletnim dziewczynkom. Wyższa, z czarną rozwichrzoną grzywką, śmieje się i obejmuje ramionami mniejszą, jasnowłosą istotę z krótkim kosmykiem zebranym w loczek na czubku głowy. Wyrosną na piękne panny o zupełnie różnych charakterach. Viktoria będzie chłodna i rozsądna, natomiast młodsza, Uke zbulwersuje rodzinę swoją żywiołowością i bezkompromisowością.
Francisco José Mencia, zwany przez wszystkich Curro - to wnuk Uke. Swoje beztroskie, radosne dzieciństwo spędza w pięknej, starej willi zbudowanej z bloków granitu, położonej u podnóża łańcucha górskiego Hoyo, którą w 1913 roku zakupił pradziadek chłopaka, Fernando Mencia, elegancki pan ze starej fotografii. Posiadłość nazywa się Lux Domini i dla małego Curro jest najcudowniejszym na świecie miejscem, pełnym tajemniczych zakamarków, świetlistych przestrzeni, zapierających dech w piersiach widoków.
Jest rok 1978. W Lux Domini zjawia się nieznany do tej pory dziadek Curro, niedoszły mąż Uke, szkocki podróżnik Hamish Sutherland. To jego pierwsza od kilkudziesięciu lat wizyta i, jak się okazuje, również ostatnia. Chłopiec czuje, że podczas tych odwiedzin dzieje się coś niezwykle ważnego, coś, co na zawsze zmieni życie jego i całej rodziny. Po wielu latach, już jako dorosły mężczyzna, Curro postanawia odnaleźć tajemniczego dziadka. Nadchodzi czas, gdzie bez znajomości podstawowych faktów z historii rodziny, bez rozwikłania piętrzących się zagadek i sekretów trudno mu dalej żyć.
"Władca równin" to opasła, prawie 700-stronicowa saga rodzinna, wielopokoleniowa, solidnie osadzona w dziejach Hiszpanii, z licznymi odnośnikami do historii, kultury, polityki, problemów społecznych tego kraju. Doceniam zatem krótkie, ale treściwe przypisy pozwalające na gładkie przemknięcie przez co trudniejsze zagadnienia. Yavier Yanes, debiutant przecież, genialnie uniknął pułapki, w którą wpada większość autorów tego typu powieści, a mianowicie prześlizgiwania się po tematach, a co za tym idzie, powierzchowności i miałkości. Skutecznym zabiegiem, jakiego użył, jest skupienie się na kilku wybranych osobach (głównie Uke i Curro) i przedstawienie tylko tych scen z ich życia, które są szczególnie ważne, a przez to nasycone wielkimi emocjami. W niektórych miejscach podkreślił swoją opowieść kilkoma strofami poezji, wplótł muzykę Pietra Mascagniego (polecam nagranie z YouTube), namalował słowami obraz przedstawiający tytułowego "władcę równin" i tam, gdzie trzeba, cudnie opisał piękno przyrody. W ten sposób sprawił, że od książki nie można się oderwać, zwłaszcza że jest to także niezwykła historia miłosna, przejmujące studium przemijania, trzymająca w napięciu opowieść o odkrywaniu tajemnic przeszłości, wreszcie intrygujący opis kawałka prawdziwej Afryki, bo nasz bohater w poszukiwaniu Hamisha Sutherlanda w końcu zawędruje do Kenii i spędzi tam kilka brzemiennych w wydarzenia tygodni.
Fakt, że ja jestem lekturą "Władcy równin" zachwycona i dałam jej wysoką ocenę, nie oznacza, że każdemu się ona spodoba. Wręcz przeciwnie, z góry zakładam, że miłośnicy sag lekkich, cukierkowatych i łatwych w odbiorze poczują się zawiedzeni. Niektórzy mogą krytykować rozwlekłość narracji i mnogość wątków pobocznych. Część czytelników - pewnie słusznie - wysunie zastrzeżenia co do języka. Jest specyficzny: autoironiczny, kwiecisty, zawiera liczne metafory, a zdania bywają wielokrotnie złożone. Czy potrzebnie, można dyskutować, ale moim zdaniem, nie jest to błąd debiutanta, raczej celowa stylizacja. Zazwyczaj mnie to irytuje, a tu, ku mojemu zdziwieniu, stanowiło tylko o uroku książki. Może dlatego, ze opowiadana historia była tak fascynująca? A może po prostu czułam szóstym zmysłem, że autor w tym, co pisze i jak pisze, jest absolutnie szczery? Że inteligentnie bawi się słowami, nie próbując przy tym nikomu zaimponować? Pewnie pomogło też to, że parę razy, przy bardziej soczystych fragmentach, zdarzyło mi się wybuchnąć niepohamowanym śmiechem.
Polecam miłośnikom długich, wielowątkowych, epickich powieści, a także tym, którzy chcą poczytać o tym, jak wyglądało i wygląda życie w Hiszpanii. No i oczywiście wszystkim zakochanym w Afryce...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.