Przedstawiam
KONKURS nr 42 pt.
"ABECADŁO z pieca SPADŁO", który tym razem przygotowałam sama:
Abecadło z pieca spadło,
O ziemię się hukło,
Rozsypało się po kątach,
Strasznie się potłukło:
I - zgubiło kropeczkę,
H - złamało kładeczkę,
B - zbiło sobie brzuszki,
A - zwichnęło nóżki,
O - jak balon pękło,
aż się P przelękło.
T - daszek zgubiło,
L - do U wskoczyło,
S - się wyprostowało,
R - prawą nogę złamało,
W - stanęło do góry dnem
i udaje, że jest M.
[Julian Tuwim]
Z Biblionetkowego regału wysypały się książki. Nazwisko każdego autora ma na początku inną literę, jest ich więc 25, prawie cały alfabet. Biedne, potłuczone, rozsypane na wszystkie strony, czekają na rozszyfrowanie i powrót na półkę.
Dowcipne podpowiedzi mile widziane.
Na pytania, czy książka jest oceniona przez odgadującego, odpowiem mailem, proszę nie rozmawiać o tym na Forum.
Uwaga! Kilka książek, których fragmenty zamieściłam, nie ma moich ocen.
Dlaczego taki konkurs?
Osobie, która miała zorganizować zabawę w tym terminie, zepsuł się komputer.
Miałam zbyt mało czasu na przygotowanie konkursu tematycznego.
A więc do dzieła! Sprzątamy w księgozbiorze :-) Czekam na ochotników!
Za każdego autora i za każdą książkę po jednym punkcie, razem 50 pkt.
Termin konkursu upływa
13 maja 2007 o północy.
Odpowiedzi, podpisane nickiem używanym w BiblioNETce, proszę wysyłać na adres: [...]
Życzę miłej zabawy!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum!
FRAGMENTY KONKURSOWE:
1.
Szyper ujął koło sterowe, skręcił i wyłączywszy silnik, żeby zmniejszyć falę dziobową, podprowadził łódź z prawej strony rozbitka. Człowiek w wodzie wyglądał tak, jak gdyby najdelikatniejszy ruch mógł zepchnąć go z kawałka drewna, którego się trzymał. Jego dłonie były białe, zaciśnięte na krawędzi deski niczym zakrzywione szpony, lecz ciało miał bezwładne - tak bezwładne jak ciało topielca, co to pożegnał się już z tym światem.
- Zróbcie pętle na linach! - krzyknął szyper. - Opuśćcie mu je na nogi. Wolno, teraz wolniutko... Przesuńcie pętle na brzuch. Dobra. Ciągniemy. Ostrożnie...
- Nie chce puścić deski!
- Nachyl się do niego! Rozewrzyj mu palce! Może to pośmiertny skurcz.
- Nie, on żyje... Ledwo, ledwo, ale chyba żyje. Usta mu się poruszyły, tylko nie słychać, co mówi. I oczy też, ale wątpię, czy nas widzi.
- Puścił ręce!
- Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij przez burtę. Ostrożnie!
- Święta Panienko! Spójrzcie na jego głowę! - krzyknął rybak. - Rozłupana na pół!
- Musiał roztrzaskać ją o tę deskę podczas sztormu - odezwał się brat szypra.
- Nie - zaprzeczył szyper, oglądając ranę. - To wygląda jak cięcie, ostre, czyste... Postrzał. Ktoś do niego strzelał.
2.
Gdyby wodzowie wrogich sobie armii przed każdą bitwą wyrównywali wzajemnie swoje siły – historia świata potoczyłaby się nieco inaczej. Wszelako nie robili tego, a już najdalsi od takich głupstw byli Anglicy, którzy – jak wiadomo – we krwi mają wojowanie cudzymi rękami i w przewadze liczebnej (mówi się: "
Anglicy walczą do ostatniego żołnierza… swego sprzymierzeńca"). Trzeba było nie mieć rozumu, by przypuszczać, że eskorta X. – chociaż niewielka, to właśnie dlatego, że niewielka, złożona z superkomandosów o fantastycznym wyszkoleniu bojowym – da się wytłuc równej sobie liczbie atakujących! W obstawie K. znajdowali się wypróbowani zabijacy, z których każdy umiał równocześnie bić dwóch-trzech przeciwników.
3.
Dziewięć lat miała, kiedy z dziadkiem
Na cmentarz poszła. "Tutaj klęknij.
Paciorek zmów za duszę matki.
Połóż te lilie. Krzyża sięgnij.
Tak. Teraz mów, powtarzaj za mną:
>Opiece Twej, Najświętsza Panno,
Polecam duszę męczennicy,
Matki mej<. Dosyć. Jak usłyszy ,
To starczy. A jak nie usłyszy,
To szkoda słów.
Teraz za ojca męczennika
To samo zmów.
[…]".
4.
Niewątpliwie wyobrażacie sobie, panowie, że wasze żony nadal są w S., M. czy gdzieś tam. Niewątpliwie piszecie do nich regularnie i regularnie dostajecie listy. Niewątpliwie też przynajmniej niektóre z nich zatrzymujecie. Chyba się nie mylę, panowie?
Nikt się nie odezwał.
- A zatem, wnosząc z rachunku prawdopodobieństwa, można by się spodziewać, że skoro wasze żony piszą od siebie z domów, to każda używa innego papieru, innego pióra i atramentu, a stemple pocztowe na kopertach różnią się między sobą. Jak przystało na ludzi nauki, wierzycie chyba w rachunek prawdopodobieństwa? Proponuję więc, żebyście porównali swoje listy i koperty od żon. Nie chodzi mi o czytanie cudzej korespondencji, ale o powierzchowne zbadanie różnic i podobieństw. Co wy na to? Chyba że - zerknąłem na rumianego - boicie się prawdy.
Pięć minut później rumiany przestał być rumiany, za to poznał prawdę. Z siedmiu kopert, które mi pokazano, trzy należały do jednego gatunku, dwie do drugiego i dwie do trzeciego - dość, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Wszystkie stemple na kopertach, tak wyraźne, że chyba zostały skradzione, a nie podrobione, były tego samego koloru. Do pisania tych siedmiu listów użyto jednego pióra i jednego długopisu, a co najważniejsze - tylko jeden list był napisany na innym papierze niż pozostałe. W tym wypadku W. i H. nie zachowali ostrożności, ale to pewnie dlatego, że podstarzali naukowcy zwykle nie chwalą się nikomu prywatną korespondencją.
Kiedy skończyłem oględziny i zwróciłem listy właścicielom, wymienili między sobą oszołomione, pełne strachu spojrzenia. Nareszcie mi uwierzyli.
5.
Signor R. gestykulował w sposób sugestywny. Odpowiadał szybko. Położył się spać wcześnie, bardzo wcześnie. Prawdę mówiąc już zaraz po kolacji. Trochę czytał. Bardzo ciekawą, niedawno wydaną pracę [x] rzucającą nowe światło na malowane wyroby garncarskie z obszarów położonych u stóp anatolijskich wzgórz. Zgasił światło na krótko przed jedenastą. Nie słyszał żadnego wystrzału czy też huku przypominającego wyskakujący z butelki korek.
Jedynym odgłosem, który dotarł do jego uszu, ale później, w środku nocy, był plusk, donośny plusk tuż przy ścianie kajuty.
— Kabina pana jest na dolnym pokładzie, po prawej burcie, prawda?
— Tak jest. Coś plusnęło głośno — wyrzucił ręce w powietrze, by opisać ogrom tego plusku.
— Może pan określić, o której to było godzinie?
Signor R. zastanowił się.
— Godzina, dwie albo trzy po moim położeniu się spać. Przypuśćmy, dwie godziny.
— Może jakieś dziesięć po pierwszej, na przykład?
— Całkiem możliwe. Ach! Co za straszliwa zbrodnia. Jakaż nieludzka! Taka czarująca kobieta!
Wyszedł z pokoju ciągle gestykulując na wszystkie strony.
6.
- Czy pamięta pani – zapytał – jak pięknie o morzu pisał Scott? Cóż za wspaniały opis! Zawsze przychodzi mi na myśl, kiedy tędy spaceruję. Człowiek, który potrafi przeczytać te słowa bez wzruszenia, musi mieć nerwy ze stali! Wolałbym nie spotkać kogoś takiego, jeśli nie będę miał przy sobie broni.
- O jaki wiersz panu chodzi? – zdziwiła się Ch. – Nie pamiętam, bym w którymkolwiek poematów Scotta natrafiła na opis morza.
- Naprawdę? Ja też nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć tytułu. Ale opis kobiety pamięta pani na pewno: "
Och! Kobieto w godzinie naszego spokoju…" Wspaniałe, naprawdę wspaniałe. Nawet gdyby nie napisał nic więcej i tak pozostałby nieśmiertelny. I jeszcze te nie mające sobie równych wersy o rodzicielskiej miłości: "
Dano śmiertelnikom i takie uczucia, w których mniej ziemi, a więcej jest nieba…" A skoro już jesteśmy przy poezji, co sądzi pani, panno H., o strofach Burnsa, poświęconych jego Mary? Jest w nich patos, który może przyprawić o utratę zmysłów! Jeśli na świecie istniał człowiek, który naprawdę czuł, był nim z pewnością Burns. […]
- Czytałam kilka wierszy Burnsa i byłam nimi zachwycona – przyznała Ch., gdy tylko rozmówca dał jej dojść do głosu. Nie mam jednak dostatecznie poetyckiego usposobienia, by całkowicie oddzielić poezję od charakteru jej twórcy. Dlatego świadomość występków Burnsa psuła mi radość czytania jego wierszy. Trudno mi było uwierzyć w szczerość jego miłosnych uniesień. Nie sądziłam, by opisywane przezeń uczucia były prawdziwe. Poczuł coś, opisał, a potem zapomniał.
7.
X. nie kwapił się z zakupieniem ziemi. Nabył powozik i jeździł nim po okolicy, spotykając się z ludźmi, którzy tu wcześniej przybyli, rozprawiając o glebie i wodzie, klimacie i zbiorach, cenach i urządzeniach. Nie chodziło mu o spekulację. Przyjechał, żeby tu osiąść, założyć dom, rodzinę, może dynastię.
Jeździł rozradowany z farmy na farmę, podnosił grudki ziemi, kruszył je w palcach, rozmawiał, planował, marzył. Mieszkańcy doliny polubili go i byli zadowoleni, że przyjechał się tu osiedlić, bo wyczuwali w nim człowieka zamożnego.
Miał tylko jedną troskę, a mianowicie C.. Nie czuła się dobrze. Jeździła z nim po okolicy, ale była jakaś osowiała. Pewnego rana poskarżyła się, że czuje się chora, i została w pokoju hotelowym w King City, podczas gdy X. wyjechał na wieś. Wrócił około piątej po południu i znalazł ją na wpół żywą z utraty krwi.
8.
X. przedstawiał widok niezwykły. Surdut jego był zakurzony, brudny, na rękawach powalany czymś zielonym; włosy w nieładzie wydawały się przyprószone siwizną - nie wiadomo, czy od pyłu, czy też wskutek rzeczywistej zmiany koloru. Blady był jak widmo, na podbródku miał ciemną szramę na wpół zabliźnioną, wyraz twarzy błędny i jakby zmęczony długotrwałym cierpieniem. Zawahał się na progu, zdaje się oślepiony światłem, po czym wszedł do środka kulejąc, najwidoczniej z powodu okaleczonych nóg. W milczeniu spoglądaliśmy nań czekając, co powie.
Nie wyrzekł ani słowa, zbliżył się jedynie z trudnością do stołu i wskazał na wino. R. napełnił kieliszek szampanem i przysunął mu go. X. wychylił i widocznie zrobiło mu to dobrze, bo rozejrzał się dokoła stołu, a na twarzy zajaśniał mu cień dawniejszego uśmiechu.
- Gdzieś był, na Boga, człowiecze? - zapytał D. Zdawało się, że X. nie słyszał tych słów.
- Nie przeszkadzajcie sobie - rzekł niepewnym głosem. - Nic mi nie jest. - Zatrzymał się, znowu podsunął kieliszek i znowu wychylił go duszkiem. - Teraz już dobrze - powiedział. Oczy mu zaświeciły silniej, a lekki rumieniec ukazał się na policzkach. Wzrok jego ślizgał się po nas z wyrazem niewytłumaczonego zadowolenia, a następnie powędrował po ciepłym i wykwintnym pokoju. - Pójdę - przemówił znowu, jakby ciągle dobierając słowa - ...umyć się i ubrać... Wrócę i opowiem wam...
9.
Była to szkarłatna wizja rewolucji, która zmiecie ich niechybnie w któryś z krwawych wieczorów kończącego się wieku. Tak, pewnego wieczoru lud, zrzuciwszy jarzmo przemierzać będzie drogi ociekające krwią burżujów, niosąc ich głowy, sijąc wokół złoto z rozbitych skrzyń. Kobiety będą krzyczeć, mężczyźni będą mieli paszcze wilków otwarte, aby kąsać. Tak, to będą te same łachmany, ten sam łoskot sabotów, ta sama przerażająca ciżba, brudna i cuchnąca, niepowstrzymany zalew barbarzyńców, którzy stratują stary świat. Zapłoną pożary, miasta obrócą się w perzynę, ludzie zamieszkają w lasach, jak dzicy; w przeciągu jednej nocy nędzarze wymordują kobiety i opróżnią piwnice bogatych. Nie pozostanie ani grosz z dawnych fortun, nie ostoi się żaden tytuł, wszystko zniknie aż do chwili, kiedy wyrośnie nowa jakaś ziemia. Tak, to właśnie teraz działo się na drodze, straszliwy wicher rozpętanych żywiołów bił prosto w nich.
Rozległ się krzyk, który zagłuszył
Marsyliankę.
- Chleba! Chleba! Chleba!
10.
Kiedy w czasie podróży dyskutowaliśmy o ewentualnym spotkaniu żywych istot, wyobrażaliśmy je sobie jako bezkształtne, niepodobne do nas, monstrualne stwory. Zakładaliśmy jednak podświadomie, że będą to istoty rozumne. Tymczasem na S. rzeczywistość wydawała się być krańcowo odmienna. Mieliśmy do czynienia z mieszkańcami fizycznie podobnymi do nas, ale pozbawionymi rozumu. Świadczył o tym wyraz oczu N., który mnie wczoraj tak zastanowił, a który odnalazłem dzisiaj również u innych. Brak w nim było świadomych reakcji. Brak duszy. Interesowała ich tylko zabawa, i to w dodatku prymitywna. Chcąc wprowadzić do niej choćby pozory harmonii, wzięliśmy się za ręce i zanurzeni po pas w wodzie wykonaliśmy dziecinny taniec, kręcąc się w kółko, podnosząc i opuszczając ramiona. Nie wywarło to na nich żadnego wrażenia. Większość odsunęła się, pozostali przyglądali się nam tak bezmyślnie, że zatrzymaliśmy się, zbici z tropu.
Nasza rozterka stała się właśnie przyczyną dramatu. Świadomość, że trzej dojrzali mężczyźni, z których jeden cieszy się światową sławą, trzymają się za ręce i jak dzieci bawią się w kółeczko pod kpiącym spojrzeniem B., wytrąciła nas z równowagi. Nie mogliśmy dłużej zachować powagi. Napięcie ostatnich piętnastu minut było tak wielkie, że odprężenie musiało nastąpić. Wstrząsnął nami nieprzytomny śmiech i zgięci w pół nie mogliśmy się opanować przez dłuższą chwilę.
Nasz wybuch wesołości wywołał wreszcie jakąś reakcję, jednak nie taką, jakiej byśmy sobie życzyli. W jeziorze zakotłowało się. Ludzie zaczęli uciekać na wszystkie strony, zdjęci paniką, która w innych okolicznościach byłaby wręcz śmieszna. Wkrótce zostaliśmy w wodzie sami. Oni tymczasem zbili się w gromadę na brzegu, po przeciwnej stronie jeziora. Rozgorączkowani, wydawali krótkie, złowrogie pokrzykiwania, wymachując rękami w naszą stronę. Ich ruchy i wyraz twarzy były tak groźne, że ogarnął nas strach.
11.
- Byłam przekonana, że mamy więcej czasu - oznajmiła. - Niestety, moja panno, nadeszła pora na twoje mizuage, jeśli nawet nie jesteś całkowicie gotowa.
Jeszcze tego samego tygodnia M. wybrała się do cukiernika, żeby w moim imieniu zamówić słodkie ryżowe ciastka, nazywane ekubo, co znaczy "dołek". Nazwa pochodzi stąd, że rzeczywiście mają dołek, dokładnie pośrodku, z niewielką czerwoną kropką. Są tacy, którzy dopatrują się w tym dwuznaczników. Dla mnie zawsze wyglądały jak maleńkie poduszki, wygniecione w miejscu, gdzie spoczywała głowa, i lekko pobrudzone szminką. Śpiące na nich dziewczęta były widocznie zbyt zmęczone, by zmyć makijaż przed zaśnięciem. Tak czy siak, młoda gejsza, gotowa do mizuage, wręczała ciastka w prezencie wszystkim swoim gościom. Rzadko się zdarzało, żeby miała ich mniej niż dwunastu. W mojej sytuacji - przy dużej dozie szczęścia - mogło być dwóch: D. i N.. Skrycie troszeczkę żałowałam, że muszę pominąć P., ale z drugiej strony rzecz cała wyglądała niesmacznie, zatem dobrze się stało, że został na boku.
12.
Ujął mocno jej dłoń i poszli razem. Oddalili się nieco od zabudowań i znaleźli się na ścieżce prowadzącej przez żółty zagajnik brzozowy, sami nie wiedząc, dokąd idą. Ojciec przeskoczył mały strumyk płynący w poprzek drogi, obrócił się i podał córce rękę.
Nawet po tym nieznacznym ruchu ujrzała, że nie jest już taki sprężysty i pełen tężyzny jak dawniej. Widziała to już przedtem, ale nie zwracała na to uwagi; nie dosiadał już konia tak lekko jak kiedyś, nie przebiegał jednym tchem schodów, nie podnosił większych ciężarów tak łatwo jak dawniej. Poruszał się sztywniej i ostrożniej, jak gdyby nosił w sobie jakiś drzemiący ból, którego nie chciał obudzić. Krew pulsowała wyraźnie w żyłach na jego szyi, gdy wracał z odbytej konno drogi. Czasami spostrzegała, że twarz jego jest jakby obrzmiała i pod oczyma tworzą się wory, a kiedyś weszła rano do izby i zastała ojca na pół ubranego w łożu, z wyciągniętymi bosymi nogami, matka zaś przykucnęła przed nim i nacierała mu kostki.
- Jeśli zechcesz żałować każdego człowieka, którego ścina starość, to będziesz musiała ciągle się martwić, dziecko - powiedział spokojnie i cicho. - Przecież sama masz teraz dorosłych synów, X., i nie może być dla ciebie niespodzianką, że twój ojciec wnet będzie stary. Kiedyśmy się rozstawali, nie mogliśmy mieć większej pewności niż teraz, czy się jeszcze spotkamy tu na ziemi. Mimo to mogę jeszcze długo żyć - będzie jak Bóg da, X..
- Czyście chorzy, ojcze? - spytała bezdźwięcznym głosem.
- Pewne dolegliwości przynoszą lata z sobą - odparł niefrasobliwie.
- Nie jesteście starzy, ojcze. Macie pięćdziesiąt dwa lata.
13.
W Anglii generał brygady X. przyglądał się długim szeregom żołnierzy swej brygady, wchodzącym na pokłady transportowych „Dakot”. Od niedzieli wyczuwał wśród czekających Polaków narastające napięcie. We wtorek przyjechali ze swych kwater na lotnisko tylko po to, żeby się dowiedzieć, że odlot odłożono. W środę rano sam X. , dowiedziawszy się o zmianie strefy zrzutu, przesunął odlot o trzy godziny, by móc opracować nowe plany. Teraz, a dochodziła godzina 13, uginający się pod ciężarem ekwipunku spadochroniarze zmierzali do samolotów. Nastrój zniecierpliwienia zniknął. Wreszcie mieli odlecieć. Jak zapisał X., "nastrój był niemal świąteczny".
14.
[…] - ale ja kocham panią jak szaleniec.
- Otóż, mój drogi, trzeba kochać mnie trochę mniej albo rozumieć mnie trochę lepiej. List pana dotknął mnie boleśnie. Gdybym była wolna, to przede wszystkim nie przyjęłabym wczoraj hrabiego, a przyjąwszy go, przyszłabym prosić pana o przebaczenie, o jakie prosił mnie pan przed chwilą. I odtąd nie miałabym już poza panem innego kochanka. Myślałam przez jakiś czas, że będę mogła użyczyć sobie tego szczęścia na sześć miesięcy. Ale pan nie chciał, dociekał pan, skąd mam na to środki, a przecie, mój Boże, łatwo to było odgadnąć. Używając tych środków, poświęciłam o wiele więcej, niż się panu wydaje. Mogłabym panu powiedzieć: potrzeba mi dwadzieścia tysięcy franków. Zakochany we mnie, zdobyłby pan te pieniądze, ale później mógłby mi pan to wypomnieć. Wolałam nic panu nie zawdzięczać. Nie zrozumiał pan tej subtelności, bo trzeba to nazwać subtelnością. Takie kobiety jak ja, kiedy mają jeszcze trochę serca, nadają słowom i rzeczom znaczenie i treść nie znane innym kobietom.
15.
Drżał trochę, ale był całkowicie opanowany. Zdjął ubranie i obawiając się, że mogło na nie bryznąć trochę krwi, wrzucił je do metalowej wanienki, której jego żona używała do prania. Wziął ług i gęste szare mydło, namoczył ubranie i wyprał je na metalowej tarze pod kranem. Potem wymył wanienkę ługiem i mydłem. W kącie sypialni znalazł tobołek świeżo upranej odzieży i przemieszał z nią swoje rzeczy. Następnie włożył świeżą koszulkę i spodnie i zszedł na dół, by się przyłączyć do żony, dzieci i sąsiadów przed kamienicą.
Wszystkie te środki ostrożności okazały się niepotrzebne. Policja po znalezieniu trupa o świcie nie przesłuchała nigdy X.. W istocie był zdumiony, że nie dowiedziała się w ogóle o odwiedzinach F. w jego mieszkaniu tego wieczora, gdy został zastrzelony. X. liczył, że to będzie jego alibi, bo F. wyszedł żywy z kamienicy. Dopiero później dowiedział się, że policja była zadowolona z zamordowania F. i niezbyt się kwapiła do ścigania jego zabójców. Uznano, że była to jeszcze jedna gangsterska egzekucja, i przesłuchano chuliganów notowanych za nielegalne afery i napady. Ponieważ X. nigdy nie miał takich kłopotów, więc nie wypłynął w ogóle.
O ile jednak przechytrzył policję, to z jego wspólnikami była zupełnie inna sprawa. P. C. i T. unikali go przez następny tydzień, przez dwa tygodnie, wreszcie któregoś wieczora zjawili się u niego. Przyszli z wyraźnym respektem. X. powitał ich ze spokojną uprzejmością i poczęstował winem.
16.
Mam tutaj jakąś potworność na czterystu stronach przeciwko błędom współczesnej nauki. Atom to żydowskie kłamstwo, błąd Einsteina i mistyczna tajemnica materii. Złudzenie Galileusza i niematerialna natura Księżyca oraz Słońca.
- Jeśli o to chodzi - oznajmił X. - najbardziej podoba mi się przegląd nauk fortiańskich.
- Co to takiego?
- Nazwa pochodzi od niejakiego Charlesa Hoy Forta, który zgromadził ogromną kolekcję nie wyjaśnionych informacji. Deszcz żab w Birmingham, ślady bajecznego zwierzęcia w Devon, tajemnicze i pokryte bąblami schody na zboczach niektórych gór, nieregularność następowania zrównania dnia z nocą, napisy na meteorytach, czarny śnieg, burze krwi, istoty skrzydlate na wysokości ośmiu tysięcy metrów nad Palermo, świetliste koła w morzu, szczątki gigantów, opadanie zeschłych liści we Francji, opady żywej materii na Sumatrze i oczywiście wszystkie te ślady na Machu Picchu i innych szczytach Ameryki Południowej, świadczące o lądowaniu w czasach prehistorycznych potężnych kosmicznych statków. Nie jesteśmy sami we wszechświecie.
- Wcale nieźle - rzekł Y. - Mnie natomiast zaintrygowało tych pięćset stron o piramidach. Czy wiedzieliście, że piramida Cheopsa znajduje się dokładnie na trzydziestym równoleżniku, a właśnie ten równoleżnik przecina najwięcej lądów, które się wyłoniły z oceanów? Że relacje geometryczne w piramidzie Cheopsa są zupełnie takie same jak w Pedra Pintada w Amazonii? Że Egipt miał dwa pierzaste węże, jednego na tronie Tutenchamona, drugiego na piramidzie w Sakkara i że to kojarzy się z Ouetzalcoatlem?
17.
Kiedy wróciłem do domu, przestało padać i nad górami na północy pojawił się spóźniony uśmiech księżyca. Senność opuściła mnie wraz z odejściem burzy. Miałem jasny umysł i czułem na sobie zapach E. D.. Pomyślałem, że mogę go czuć - "barbecue, upiecz mu, różowe cuchnące fiu-fiu-fiu" - jeszcze bardzo długo.
J. czekała na mnie, tak jak to robiła zawsze w noc egzekucji. Nie chciałem mówić jej, co się stało - uważałem, że nie ma sensu jej zadręczać - ale ona popatrzyła mi w twarz, gdy wszedłem przez kuchenne drzwi, i nie miała zamiaru mi darować. Usiadłem więc, wziąłem jej ciepłe dłonie w swoje zziębnięte ręce (ogrzewanie w fordzie prawie nie działało, a pogoda po burzy diametralnie się zmieniła) i opowiedziałem to, co wydawało jej się, że chce wiedzieć. Mniej więcej w połowie wybuchłem płaczem, co zupełnie mnie zaskoczyło. Było mi wstyd, lecz tylko trochę; stało się to w końcu w jej obecności, a Janice nigdy nie kazała mi płacić za chwile, gdy zachowywałem się nie tak, jak powinien się zachowywać mężczyzna... jak w każdym razie wydawało mi się, że powinien. Facet, który ma dobrą żonę, jest najszczęśliwszym z bożych stworzeń, a ten, który jej nie ma, należy moim zdaniem do najbardziej pokrzywdzonych przez los i jedyną pociechę może stanowić dla niego to, że nie wie, jak bardzo jest biedny.
18.
Ostatnio zauważyłem, że parę rzeczy wykonywanych jest teraz nieco gorzej niż dawniej. Dlatego też wydaje mi się, ze jest pani zbyt pobłażliwa dla nowo przyjętych dziewcząt.
- A cóż to takiego, panie X.?
- Po pojawieniu się nowych pracowników ja, panno K., zawsze z podwójną dokładnością sprawdzam, czy wszystko jest w porządku. Bacznie przyglądam się ich pracy i oceniam, jak odnoszą się do pozostałych członków personelu. Jest przecież rzeczą ważną ukształtować sobie mniemanie zarówno o nich indywidualnie, jak i o ich wpływie na morale całej służby. Z przykrością stwierdzam, panno K., że w tym względzie nie jest pani bez zarzutu.
Panna K. zmieszała się na chwilę. Potem odwróciła się ku mnie, a na jej twarzy malowało się niejakie napięcie.
- Co takiego, panie X.?
- Na przykład, panno K., choć nakrycia myte są nadal tak samo dobrze jak poprzednio, to sposób, w jaki układane są na półkach kuchennych, choć bezpośrednio nie niebezpieczny, może jednak stać się przyczyną nieco nadmiernej liczby stłuczeń.
- Czy tak, panie X.?
- Tak, panno K.. Poza tym ta mała nisza przed pokojem śniadaniowym już od jakiegoś czasu nie była odkurzana. Proszę mi wybaczyć, lecz jest jeszcze parę innych drobiazgów, na które chciałbym zwrócić uwagę.
- Nie musi pan więcej mówić, panie X.. Jak pan sugeruje, będę teraz lepiej nadzorowała pracę nowych pokojówek.
19.
Posuwając się wzdłuż brzegu, już to między wydmami, już to po piasku, chłopcy przebyli tego dnia bez większego wysiłku dwanaście mil. Nie natknęli się ani razu na ślady krajowców. Ani jeden słup dymu nie wzbił się ponad lasem. Żaden ślad stopy ludzkiej nie odbił się na piasku, który zraszały fale tych wód sięgających po widnokrąg. Zachodni brzeg jeziora zdawał się wschodnim. Wody te były zresztą całkiem puste: ani żagla na horyzoncie, ani pirogi u brzegów. Jeśli nawet okolica ta była kiedyś zamieszkana, teraz wydawała się bezludną.
Co się tyczy zwierząt drapieżnych i przeżuwaczy, to nie pojawiły się one ani razu. Po południu przemknęły kilkakrotnie pod lasem jakieś ptaki, ale podejść do nich było niepodobieństwem. Nie przeszkodziło to S. wykrzyknąć:
- To strusie!
- W takim razie muszą to być młode strusie - powiedział D. - bo są bardzo małe!
- Jeśli to są strusie - ozwał się B. - i jeśli znajdujemy się na kontynencie...
- Czyżbyś o tym jeszcze wątpił? - zagadnął ironicznie D.
- Jest to z pewnością kontynent amerykański, bo ptaki te występują na nim w wielkiej obfitości. To wszystko, co chciałem powiedzieć - odparł B.
Około siódmej chłopcy zatrzymali się na nocleg. Następnego dnia, jeśli nie natrafiliby na jakieś nieprzewidziane przeszkody, powinni byli wrócić nad zatokę S. - taką bowiem nazwę nadali tej części wybrzeża, gdzie rozbił się szkuner.
20.
Książkę z szafki zdjął, ku oknu przyniósł, na okładkę jej kilka razy dmuchnął, końcami czerwonych i skostniałych palców z poszanowaniem, ostrożnie, resztę pyłu z niej starł. Potem na ławie usiadłszy okładkę podniósł i na pierwszej zaraz karcie w grube, duże litery tytułu wzrok wlepił. Zrazu znaki te, jakkolwiek bardzo wyraźne, w nierozwikłane skręty mąciły się mu przed oczami. Od trzech miesięcy ich nie widywał, odwykł… Już był przyzwyczaił się, zrozumiał, zapamiętał, a teraz znowu odwykł. Jednak po paru minutach pierwszą literę rozpoznał wyraźnie:
- S… - bąknął.
I potem, to z dłuższymi, to z krótszymi, zawsze przecież dość długimi przestankami, każdą z liter wybąkując, sylabizować zaczął:
- S-ł-u-ż - służ, b-a - służ-ba…
Aż poruszył się na ławie z ukontentowania i bąkał dalej:
- B-o - bo, ż-a, - ża, bo-ża.
A potem każdą sylabę oddzielnie i dobitnie wymawiając powtórzył:
- Służ-ba bo-ża.
Upłynął najmniej kwadrans, zanim te dziesięć liter w dwa te wyrazy złożył, ale podobały się mu one bardzo.
21.
Śniło mi się, ze byłem na Ziemi. Ale dziś był to sen dziwny…
Miałem dookoła siebie ludzi, z którymi rozmawiałem z najwyższym zajęciem o sprawach państw, narodów, postępu… Mówiono mi, że granice niektórych krajów zmieniły się od czasu, gdy Ziemię opuściłem, że teraz są już inne prawa i wiele z dawnych wierzeń upadło. Zaciekawiony byłem tym wszystkim i chciałem po długim niewidzeniu obejrzeć Ziemię własnymi oczyma, aby się przekonać, jak wygląda.
Wybrałem się więc w podróż i szedłem przez znane mi niegdyś okolice i miasta. Rzeczywiście, zmieniło się wiele. Lotem ptaka przelatywałem nad lądy i dziwiłem się, że na miejscu dawnych stolic widziałem gruzy, na miejscu łanów kwitnących pustynie i zgliszcza, a tam, gdzie niegdyś rozciągały się pustynie, spotykałem wody lub pola uprawne i łąki, otaczające stolice nowe, pełne ruchu i życia. Zatrzymywałem się czasem i zachodziłem do domów ludzi i zapytywałem o rzeczy z moich czasów, ale nikt mi już nie umiał odpowiedzieć. Wstrząsano tylko głowami i mówiono: "Nie wiemy nic o tym", albo "Zapomnieliśmy".
Przestrach mnie ogarniał i żal niewysłowiony, bo widziałem, że ta Ziemia jest już inna i niepodobna zgoła do tej, jaką ja znałem.
22.
- A jeżeli człowiek zgubi się w burzy i będzie zmuszony lądować?- zapytał H. - Czy może coś zrobić?
- "Coś" to bardzo ogólne sformułowanie.
- Co t y byś zrobił? - zapytał Paul.
K. spojrzał na niego zimnym wzrokiem i odwrócił się z powrotem do księcia.
- Pamiętałbym o ochronie mego filtrfraka przed uszkodzeniem. Poza strefą czerwia lub w skałach zostałbym przy statku. Gdybym wylądował na otwartych piaskach, zwiewałbym od statku co sił w nogach. Wystarczy odległość około tysiąca metrów. Potem ukryłbym się pod płaszczem. Czerw dopadłby statku, a mnie może by przegapił.
- Co potem? - zapytał H.
K. wzruszył ramionami.
- Czekać, aż czerw odejdzie.
- To wszystko? - zapytał P.
- Jak już nie ma czerwia, można spróbować wyjść - powiedział K. - Trzeba iść ostrożnie, omijając grające piaski i baseny z pyłopływami, w stronę najbliższej strefy skał. Takich stref jest wiele. Jest szansa na powodzenie.
- Grające piaski? - zapytał H.
- Piasek w stanie zagęszczenia - wyjaśnił K. - Najlżejsze stąpnięcie wprawia je w dudnienie. To zawsze ściąga czerwie.
- A basen pyłopływu? - zapytał książę.
- Różne zapadliska w pustyni przez stulecia wypełniły się pyłem. Niektóre są tak rozległe, że mają prądy i pływy. Wszystkie pochłoną tego, kto nieopatrznie tam wejdzie.
23.
Odwinęłam papier. Moim oczom ukazała się suknia, czarna, mieniąca się w świetle. Nie bardzo wiedziałam, co to za materiał. Ale z pewnością zawrotnie drogi, jak i cała kreacja.
- Podoba ci się? - spytał.
- Ile kosztowała?
Roześmiał się.
- Najwyżej ją potem sprzedamy, przymierz.
Szłam do łazienki jak na ścięcie. Nie chciałam z nim teraz walczyć ani mu się sprzeciwiać, ale to nie była suknia dla mnie. Zbyt elegancka. Trzeba umieć nosić takie rzeczy, ja tego nie potrafiłam. Latami poprzestawałam na luźnym swetrze, jakimś golfie lub kosztownej bluzce i spódnicy do pół łydki. Taką lubiłam długość, moim zdaniem bezpieczną, i nosiłam ją bez względu na to, jaka była moda. I nagle ta suknia z lejącego się materiału, uszyta w jakiś wyrafinowany sposób. Do takiej kreacji trzeba mieć odpowiednie plecy, odsłaniała je całe. Na szczęście miała usztywnione miseczki z przodu, co pozwalało nie wkładać biustonosza. Przez moment wydawało mi się, że jest zwyczajnie za ciasna. Nie mogłam jej na sobie obciągnąć. Ale powoli materiał począł się sam układać na moim ciele. Była długa, na cienkich ramiączkach, obnażająca plecy poza krzyż. Moje odbicie w lustrze w łazience napełniło mnie zdumieniem. Zupełnie inaczej teraz wyglądałam. Moje zdumienie można było porównać do tego po słynnym obcięciu włosów. Niemal siebie nie rozpoznawałam. Miałam inną twarz, inną sylwetkę.
24.
W. oparł się o aluminiowy stół do pieczywa pod dużym wieszadłem na naczynia i jadł ze smakiem, na oczach spoconej obsługi kuchni. Potem przeszedł niespiesznie do izby służbowych mijając ogromną, wbudowaną w ścianę lodówkę.
- Kogo ja widzę - powiedział z obojętną miną, opierając się swobodnie o framugę drzwi. - Mój młody przyjaciel P.! Jak wam się podoba służba, P.?
Życie w kompanii strzelców?
Kucharze i reszta obsługi kuchennej patrzyli ciekawie, bo W. prawie nigdy nie spędzał weekendu w koszarach. Spodziewali się czegoś dużego.
- Podoba mi się, szefie - wyszczerzył zęby P. starając się, żeby ten uśmiech wypadł przekonywająco. Podniósł wzrok znad parującego zlewu, nad którym stał pochylony, nagi do pasa, w spodniach roboczych i butach wilgotnych od potu i mydlin. - Dlatego się tu przeniosłem - dodał z powagą. - To fajne życie. Jak znajdę perłę, dopuszczę was do udziału. Po połowie. Gdyby nie wy, nie miałbym szansy jej znaleźć.
25.
"Świat jest okrutny, E.! Ścigałby nas wszędzie. Byłabyś narażona na niedyskretne pytania, na oszczerstwa, może na zniewagi. Ty, znieważona! Och!... A ja chciałbym cię wynieść na tron! Ja, który myśl o tobie unoszę jak talizman! Gdyż skazuję się na wygnanie za wyrządzoną ci krzywdę. Odjeżdżam. Dokąd? Sam nie wiem, szaleję! Żegnaj, bądź zawsze dobra! Zachowaj wspomnienie o nieszczęśniku, który cię zgubił. Naucz twe dziecię mego imienia, niech je powtarza w modlitwach".
Płomienie obu świec drżały. R. wstał, by zamknąć okno, a gdy znów usiadł:
- To chyba wszystko! A, jeszcze i to, żeby mnie nie zechciała g o n i ć.
"Będę już daleko, gdy przeczytasz te smutne kartki, chcę bowiem uciec jak najprędzej, by uniknąć pokusy ujrzenia cię raz jeszcze. Precz ze słabością! Powrócę i może kiedyś będziemy oboje bardzo trzeźwo wspominać nasze dawne uniesienia. Bądź zdrowa".
I było jeszcze jedno pożegnalne słowo
adieu napisane oddzielnie, w dwóch słowach:
à Dieu. Sądził, że jest to w najlepszym stylu.
- Jakże teraz podpiszę? – spytał sam siebie. – Oddany ci? … Nie. Twój przyjaciel?... Tak, tak będzie najlepiej.
Twój przyjaciel
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu