Dodany: 19.07.2011 17:45|Autor: Malita

Przypadki pewnej Walijki


Mam dokładnie 3207 jego zdjęć. Do tego 72 plakaty. Najładniejszy wisi na drzwiach, żebym mogła go całować, gdy będę wychodzić, a drugi na suficie – patrzę na niego, gdy zasypiam i gdy się budzę. Co miesiąc za kieszonkowe kupuję magazyn, w którym drukują jego listy do fanek. Niby pisze do nas wszystkich, ale w głębi serca czuję, że są przeznaczone wyłącznie dla mnie. On tam na mnie gdzieś czeka. Już niedługo, gdy pojadę na jego koncert, zobaczy mnie w tłumie, wskaże palcem, a potem zabierze na Hawaje i będziemy żyli długo i szczęśliwie!

Nie, nie zwariowałam. Choć wiele młodych dam (raczej w wieku wczesnego dojrzewania) podpisałoby się pod powyższymi słowami bez wahania. Zwłaszcza młode damy żyjące na początku lat 70. ubiegłego wieku, tak jak Petra Williams i jej (pseudo)przyjaciółki. Przedmiot ich westchnień zwał się David Cassidy, słodziuchny i śliczny aktor/piosenkarz. Mnie zupełnie obce jest takie uwielbienie dla jakiegokolwiek celebryty, ale Petra kolekcjonowała zdjęcia, kupowała czasopisma i jeszcze więcej. Minus plakaty, bo mama nie pozwalała jej na wieszanie ich w pokoju. Ubierała się w tonacji brązowej (zupełnie dla niej nieodpowiedniej), przeczytawszy, że to ulubiony kolor jej idola. Znała na pamięć wszystkie jego piosenki. Wiedziała, dlaczego nosi sygnet na palcu i jak ma na imię jego pies. Nic dziwnego, że wygrała konkurs zamieszczony w „The Essentials David Cassidy Magazine”, w którym główną nagrodą było spotkanie z bożyszczem na planie filmowym. Gdyby tylko się o tym dowiedziała… po latach bowiem dorosła już Petra, stateczna matka i niezbyt szczęśliwa żona, znajduje w szafie swej matki ukryty dotąd list od redakcji owego magazynu. Tak, wygrała. Tak, minęło 25 lat. Czemu by jednak nie odebrać nagrody właśnie teraz?

Ze zdziwieniem (ach, ta różnica pokoleń) odkryłam, że David Cassidy to prawdziwa postać. Grywał w musicalowym sitcomie „The Partridge Family” tudzież występował, grając na gitarze i śpiewając. Tysiące dziewcząt po obu stronach oceanu wielbiło go bezgranicznie. To uwielbienie nie bardzo mógł pojąć dziennikarz Bill Finn, drugi bohater powieści, który Davida znał lepiej, niż można by przypuszczać. W sumie najbardziej ze wszystkich postaci książki podobał mi się właśnie Bill.

„Myślę, że Cię kocham” to powieść doprawdy urocza, mimo że tłumaczenie nieco kuleje. Po kilkudziesięciu stronach jednak przestaje przeszkadzać i można się wciągnąć aż do zupełnego zaczytania. Nie wiem co prawda, kto na okładce zrecenzował książkę jako „skrzący się humorem bestseller”*. Skrzyć to się raczej nie skrzy – życie trzynastoletniej Petry wcale nie jest usłane różami. Dość nieśmiała dziewczynka, wychowywana żelazną ręką przez matkę-Niemkę, robi wszystko, by tylko utrzymać się w paczce pięknej Gillian. Dobrze są opisane relacje dziewcząt, która co robi, by nie wypaść z łask dumnej przywódczyni. Matko jedyna, jak trudno być nastolatką…

„Myślę, że Cię kocham” to także tytuł piosenki Cassidy’ego. Warto posłuchać do czytania, bo od razu inny klimat się tworzy. A skąd w ogóle pomysł na tę powieść? Z doświadczeń własnych. Allison Pearson, dziennikarka rodem z Walii, miała po latach okazję przeprowadzić wywiad z Davidem Cassidy – a kochała się w nim niegdyś równie mocno co Petra. Czy raczej Petra kochała się w nim tak, jak Allison.



---
* Allison Pearson, "Myślę, że Cię kocham", przeł. Anna Dobrzańska, wyd. Albatros, Warszawa 2011, tekst z okładki.


[recenzja została również zamieszczona na moim blogu czytelniczo-literackim]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1223
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: