Dodany: 08.06.2011 15:27|Autor: jolietjakeblues

Możność zabicia


To nie pierwsza książka Andrzeja Barta, którą przeczytałem. Prawdę mówiąc, druga. Obie zaczynają się podobnie. Kompletny chaos. Czasu, miejsca, przestrzeni, postaci. Wyjaśnienia autora potęgują jedynie u czytelnika uczucie bezradności, brak zrozumienia, co dzieje się na kolejnych stronach książki. Wątła nitka fabuły jest prawie nie do uchwycenia. Ciągle się wymyka. Przerywanie, co jakiś czas, lektury wiąże się z próbą uporządkowania przeczytanych fragmentów, ułożenia w jakąś logiczną całość. Bez skutku. Pisownia nazwisk i imion, tu i ówdzie rzucone słowa: Bronks i Harvard, umiejscawiają w końcu akcję w Stanach Zjednoczonych, na Wschodnim Wybrzeżu. Może by i tak było, ale powieść przybiera formę political fiction i chyba jesteśmy nie w znanym nam państwie, lecz w stolicy futurystycznego mocarstwa, na którym spoczywa nie tylko obowiązek dbania o bezpieczeństwo chwili, niedalekiej przyszłości, ale także- korygowania przeszłości. Do owej korekty zabiera się Rada Mędrców o nazwiskach wyjętych wprost z ironicznych, sarkastycznych, wrednych opowiadań Woody’ego Allena. Nie jestem jednak w stanie odczytać w nich ukrytego żartu. No, być może poza mocno zasugerowaną żydowską aluzją. Czyli wdepnęliśmy w Allena, myślę, tłumacząc sobie jednocześnie, że jeżeli ten niezrozumiały galimatias będzie trwał do końca powieści, to czekają mnie czytelnicze katusze, a ja nie będą rozumiał ironii i aluzji. Aczkolwiek świta też nielogiczna nadzieja (piękny przynajmniej neologizm mi się trafił, a może i oksymoron), że ten bałagan treści jest tylko przygrywką, wstępem, prologiem, mało rytmiczną uwerturą i zaraz wszystko nabierze literackiego, prozatorskiego wdzięku.

I tak się stało, zanim jeszcze otworzył się przed czytelnikiem rozdział drugi. Światowa Rada Mędrców nie została powołana przez Andrzeja Barta tylko dla popisania się umiejętnością czerpania z Allena-pisarza. Żydowska i antyrasistowska aluzja stała się jeszcze bardziej wyraźna, gdy czytamy: „Możność zabicia Hitlera, nawet jedenastoletniego, to gratka, której im pozazdrościłem od pierwszej chwili”[1]. Zdanie klucz, wytrych. Esencja i sedno książki. Jedno zdanie i do tej pory zdezorientowany, ale też trochę zainteresowany czytelnik wie już wszystko. Stoi przed nim dwóch Terminatorów, wysłanników z przyszłości, wojowników o lepszą przyszłość, obrońców pokoju i sprawiedliwości, których ręce mają zostać zbroczone krwią niedorosłego potwora, niewinnego dzieciątka… Nie, nie, nie wyglądają jak Arnold Schwarzenegger. Mają z nim tylko tyle wspólnego, że ich ofiarą ma być Austriak, a sami lądują w Wiedniu, gwoli formalności - 1 stycznia 1900 r.

Od tej symbolicznej daty zaczyna się radosna peregrynacja dwóch amerykańskich dżentelmenów po nowej, XX-wiecznej Europie, ale jeszcze z cieniem fin de siécle'u na plecach. Wiedeń, Londyn, Paryż, Łódź: swoisty internacjonalny kwadrat jest areną, sceną, gdzie co chwila zmienia się dekoracja, gdzie dwaj główni aktorzy przebierają się w co rusz innych garderobach, ale zawsze ze złotą gwiazdką na drzwiach. Jeżeli dekoracje przemieniają się jak różnokolorowe szkiełka kalejdoskopu, to nasi bohaterowie, przedzierzgając się stosownie do inscenizacji, podobni są kameleonom. Autor poddaje ich ciągłej mimikrze, co powoduje, że czytelnik otrzymuje znakomity wachlarz scen, a nawet krótkich opowiadań w ramach już nie pokrętnej fabuły. Spotykamy zatem wędrowców w czasie jako dystyngowanych dżentelmenów, bywalców najwykwintniejszych hoteli europejskich stolic i wyścigów konnych, kupców, przedsiębiorców, marszandów, kolekcjonerów, mecenasów sztuki (patrz: Hitler), romantycznych kochanków, klientów lombardów, odzianych w biały bezrękawnik pacjentów szpitala psychiatrycznego.

Zabawa w podróże w czasie daje zwykle pisarzowi przesympatyczną możliwość tworzenia zabawnych sytuacji, które wynikają z posiadanej przez czytelnika i bohatera wysłanego w przeszłość wiedzy o nadchodzących wydarzeniach, o których statyści nie mają pojęcia. Taką krotochwilną rozrywkę Bart urządził przy okazji napomknień o Zygmuncie Freudzie i Pablu Picassie. Pisarze korzystają też często z okazji, żeby popisać się wiedzą o historii, czyniąc wydarzenia historyczne tłem dla fabuły powieści. W „Pociągu do podróży” jest trochę inaczej. Brak nachalności w opieraniu akcji na sztafażu zdarzeń znanych z podręczników historii. Autor bawi czytelnika raczej nawiązaniami do literatury. Miejscami „pachnie” Proustem, „Niebezpiecznymi związkami” de Laclosa, „Mistrzem i Małgorzatą” Bułhakowa, „Ziemią obiecaną” Reymonta, „Targowiskiem próżności” Thackeraya.

Kto zazdrości bohaterom „możności zabicia Hitlera”? Narrator w pierwszej osobie. Podrzędny pisarz, pracujący na rzecz literackiego celebryty, o którym ma zdecydowanie kiepskie zdanie: „Tak, temu słynnemu bydlakowi o miłym uśmiechu, który nie umie nawet ukryć pogardy dla takich jak ja, mimo że dla niepoznaki pozwala ze sobą wypić”[2]. Pisarz przypadkowo trafia na temat życia i rusza śladem wyprawy Terminatorów. A Andrzej Bart przestaje się przejmować takimi drobiazgami, jak logika postaci i czasu, ciągłość akcji, chronologia rozdziałów. Czytelnik traci z oczu bohaterów, których jest w zasadzie trzech. Pierwszoosobowa narracja nie daje komfortu wszechwiedzy, wręcz przeciwnie. Narrator wielokrotnie tłumaczy się, że nie dotarł do odpowiednich materiałów, śladów, listów, dzienników, notatek. Czasami wydaje się, że literacki śledczy cofa się w przeszłość. Dziwnym trafem znajduje się nagle nie tylko w miejscu, które odwiedzili podróżnicy w czasie, ale i niedługo po nich. Częsty brak stosownych dla epoki rekwizytów powoduje, że czytelnik odbiera miejsce jako neutralne czasowo. Akcja może dziać się równie dobrze na początku dwudziestego wieku albo sześćdziesiąt, sto, dwieście lat później. Szczególnie widać to, gdy skupiona jest na bohaterze-narratorze. Ten pisarz, a później przybierający postać prosto z Hammetta bądź Chandlera tropiciel, prywatny detektyw, jest bity po pysku, kopany, częstokroć pijany, bez grosza przy duszy, wymięty psychicznie jak jego prochowiec, kapelusz, marynarka, ląduje w objęciach kobiet nieszczególnej konduity, w hotelach, w których mrok skrywa idących jego śladem wrogów. Czy dzieje się to w nowojorskich lub bostońskich zaułkach lat 40. ubiegłego wieku? Czy w dzielnicach nędzy futurystycznego Paryża? Jaki ma sens szukanie odpowiedzi na te pytania, jeżeli autor potrafi uśmiercić bohatera, a kilkanaście stronic dalej czytelnik będzie świadkiem jego zmartwychwstania?

Nie ja jeden jestem już po lekturze „Fabryki muchołapek”. Nie do mnie jednego dotarły strzępki informacji o biografii Andrzeja Barta. Z tych strzępków jesteśmy w stanie już sobie coś ułożyć. „Fabryka muchołapek”, Chaim Rumkowski, Łódź, getto, Żydzi, „możność zabicia Hitlera”, Łódź w „Pociągu do podróży”. Wyraźniejszy staje się zamysł. I pomimo literackiej fikcji drżę, czuwam, niepokoję się o misję Johna Millera i Davida Sterna. Przez chwilę przestaje to być krotochwila, bałamutna literacka zabawka. I jeżeli dostrzegam w powieści jakąś głębszą myśl, to wiązałbym ją właśnie z tymi strzępkami, bo nawet fikcyjne obdarowanie życiem sześciu milionów niewinnych, a może i trzydziestu, potrafi choć odrobinę poprawić samopoczucie.

Nie jestem w stanie zrozumieć nienawiści do języka. Do jego brzmienia, tonu, tembru. Mówią, że nie lubią, że źle im się kojarzy, że to szczekanie. Mój Boże, Telemann, Haydn, Strauss, nawet (bo nie należy do moich ulubionych kompozytorów) Wagner! Ile delikatności, subtelności! Ale przekreśla to wstrętne, ohydne kilkanaście lat, których początkiem jest młoda prostytutka i upadek ze schodów.


___
[1] Andrzej Bart, „Pociąg do podróży”, wyd. Noir Sur Blanc, 1999, s. 27.
[2] Tamże, s. 7.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1039
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: