Dodany: 02.04.2007 22:03|Autor: apolinary

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Bohater ostatniej akcji
Tine Robert

Arnold na chandrę


Jest to książka z rodzaju tych, po które szanujący się czytelnik nie sięga.

Po pierwsze, jest to książka powstała na podstawie scenariusza filmu. W dodatku hollywoodzkiego. I to wcale nie jakiegoś ambitnego (zdarzają się tam takie), ale takiego, w którym gra ni mniej, ni więcej, tylko Arnold Schwarzenegger, który niespecjalnie jest znany z udziału w wysublimowanych widowiskach.

Już tych kilka informacji może pełnego dobrej woli, niewinnego czytelnika odstraszyć skuteczniej niż wieść o tym, że cały nakład został napromieniowany radioaktywnie. A to nie koniec. Humorystycznie brzmią już informacje na okładce. Stoi tam bowiem: "Powieść Roberta Tine'a na podstawie filmu; szkic fabularny Zak Penn i Adam Leff; Scenariusz Shane Black i David Arnott"[1]. Jakby tego było mało, na stronie, na której umieszcza się zazwyczaj oryginalny tytuł, znajduje się informacja następującej treści: "Niektóre zdarzenia opisane w tej książce pochodzą z powieści »The Meandering Corpse«, której autorem jest Richard Prather".

A i to jeszcze nie koniec!

Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że chociaż sam styl pisarski autora wcale nie sugeruje, że skrycie liczy on na Nagrodę Nobla (bo nie liczy, jest to po prostu sprawnie napisane czytadło), to jeszcze nie przysłużył mu się tłumacz. Pomijając już to, że tłumaczenie robi wrażenie robionego pospiesznie, na kolanie, krótko mówiąc - pojawiają się też takie zdumiewające błędy translatorskie, jak np. brak rozróżnienia znaczenia słów "mayor" - burmistrz i "major" - major, dzięki czemu jedna z pojawiających się w toku narracji postaci stwierdza bez zmrużenia powiek: "Jack, jako major tej metropolii muszę ci przypomnieć, że mieliśmy już ze sobą mały zatarg..."[2].

Mając wszystko, co zostało do tej pory powiedziane, na uwadze, muszę jednak przyznać, że nie potrafię nie mieć do tej książki serca. Co więcej, chętnie do niej wracam, i to bez jakichś podstępnych zamiarów w rodzaju "poczytam sobie jakąś bzdurę dla dowartościowania" lub coś takiego. O nie.

Tym, co mnie urzeka w tej powieści jest, po pierwsze, zgrabna, zakręcona, zaskakująca, inteligentna fabuła oraz, a właściwie przede wszystkim, kapitalne dialogi i odzywki.

Ale najpierw o fabule.

Jedenestoletni Danny Madigan, jedynak, wychowywany samotnie przez matkę, ma jedno hobby - kino. A właściwie filmy akcji. Jego ulubieńcem jest Arnold Schwarzenegger i grana przez niego w serii filmów postać twardego gliniarza, Jacka Slatera. Właśnie ma wejść na ekrany nowa część jego przygód, "Jack Slater IV". Danny, dzięki znajomości ze starym kiniarzem, Nickiem, dostaje szansę obejrzenia filmu przed premierą, na wcześniejszym przeglądzie technicznym taśmy. W wyczekiwanym dniu Danny przed rozpoczęciem seansu otrzymuje od Nicka dziwny prezent - bilet, który stary kiniarz dostał przed laty od samego Harry'ego Houdiniego. Ma on podobno tę magiczną właściwość, że pozwala podróżować między światami. Jak się wkrótce przekona Danny, nie są to czcze wymysły, ponieważ w trakcie seansu zostaje przeniesiony w sam środek fabuły filmowej, i to akurat w trakcie rozgrywki Slatera-Schwarzeneggera z paskudnymi oprychami...

Powiedzmy sobie jednak szczerze, fabuła nie jest specjalnie istotna. Prawdziwego smaczku przydają padające od niechcenia komentarze i odzywki:

"Danny był zupełnie przerażony.
- Prowadzi pan nie trzymając kierownicy - stwierdził zdziwiony.
- Myślisz, że to łatwe? Powinienieś kiedyś spróbować.
- Dziękuję panu - odparł Danny szybko. - Po prostu zastanawiałem się, czy to bezpieczne.
- Trzeba mieć trochę praktyki i nigdy tego nie robić w ruchu ulicznym.
- Nigdy - powiedział Danny z akcentem"[3].

"- Naprawdę myślałem, że już po mnie.
Slater gapił się przed siebie.
- Przykro mi, że cię rozczarowałem - powiedział zwężając źrenice. - Ty musisz żyć, aby cieszyć się wszystkimi wspaniałymi podarunkami, jakie los ma do zaoferowania: golenie się, trądzik, przedwczesny wytrysk"[4].

"Drzwi otworzył silny Azjata. Był to Mr Chew, jeden z najbardziej oddanych ludzi Vivaldiego. Spojrzał podejrzliwie na Danny'ego i Slatera.
- W czym mogę pomóc?
- Chciałbym rozmawiać z handlarzem narkotyków, który tutaj mieszka - odparł uprzejmie Slater.
Mężczyzna mrugnął powieką.
- Przepraszam?
- Jest piękny dzień - wyjaśnił Slater rozsądnie - i wyszliśmy sobie postrzelać do handlarzy narkotyków. Byliśmy właśnie w sąsiedztwie i pomyśleliśmy, że znalazłby się może jakiś w tym domu"[5].

Zaręczam, że to nie wszystkie piękne kwestie zamieszczone w powieści. A jeszcze te sceny! Np. Arnold Schwarzenegger jako... Hamlet. Tylko że z Uzi w ręku. Ilekroć to czytam, płaczę ze śmiechu.

Świetna, bezpretensjonalna, zabawna rozrywka. Polecam, zwłaszcza na chandrę.

_____
[1] Robert Tine, „Bohater ostatniej akcji”, tłum. Andrzej Relidzyński, wyd. Alfa, 1993, tekst z okładki.
[2] Ibidem, s. 9.
[3] Ibidem, s. 47.
[4] Ibidem, s. 49.
[5] Ibidem, s. 67.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3321
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: sowa 02.04.2007 22:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Jest to książka z rodzaju... | apolinary
Film "Bohater ostatniej akcji" (ci, co się znają, mówią, że właściwe tłumacznie tytułu to "Ostatni bohater kina akcji" - nie wiem, jak się ono ma do idiomatyki angielskiej, ale zawartości filmu odpowiada idealnie) jest (a przynajmniej ma duże szanse być) prawdziwą, wysokiej klasy rozrywką i źródłem rozlicznych radości każdego kinomana (jedna z moich najulubieńszych scen to ta nawiązująca do Bergmana). Z Twojej recenzji (dzięki za) wynika, że książka również. Lecę szukać!
Użytkownik: apolinary 10.04.2007 19:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Film "Bohater ostatniej a... | sowa
Faktycznie, tytuł jest w ścisłym kanonie każdej antologii błędów w tłumaczeniach tytułów filmowych. Wydaje mi się jednak, że jest to winą dystrybutora, a nie tłumacza książki. Zresztą, nie mam nic przeciwko niemu (tytułowi). A co do samego filmu, to uważam, że jest on KA-PI-TAL-NY. Chociaż już jestem stary pryk po dwudziestce, to wciąż mi się podoba. Warto przeczytać książkę, nawet jeśli obejrzało się film, a to dla pełnej, nieskróconej dla potrzeb lektora wersji dialogów. Jak bardzo to, co faktycznie pada z ekranu różni się od tego, co wyczytują lektorzy przekonałem się porównując emitowane w TV odcinki Monty Pythona z wersją książkową - SKANDAL, mości panowie!
No, smacznego.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: