Surrealizm w stanie czystym, czyli „Trojka”
Z czym kojarzy się Wam surrealizm? Z „Trwałością pamięci” Salvadora Dalego? Z „L'Ange du Foyer” Maxa Ernsta? A może, ogólnie rzecz ujmując, z onirycznymi wizjami, absurdami powstałymi w ludzkiej podświadomości i rzeczywistością, którą nie rządzą prawa logiki? Zapomnijcie o tym wszystkim. Oto bowiem przed Wami „Trojka” – powieść wyznaczająca na nowo granice swobody literackiej, normy estetycznej dopuszczalności i niezwykłość strumienia myśli bohaterów, którego nie jest w stanie śledzić i interpretować zagubiony jak jeszcze nigdy wcześniej czytelnik.
Zarys fabuły prezentuje się nietuzinkowo. Bezkresna pustynia, w nieokreślonym czasie i miejscu. Smagani palącymi promieniami trzech fioletowych słońc przemierzają ją wędrowcy – stara Meksykanka Eva, technologicznie zaawansowany jeep Alex oraz brontozaur Naomi. Nie wiedzą, dokąd idą. Nie wiedzą, skąd przyszli. Nie wiedzą, co robią. Nie wiedzą nawet, kim właściwie są. Jedynym pewnikiem jest powtarzająca się co wieczór burza piaskowa, po której ich osobowości lądują losowo w jednym z ciał. A także fakt, że są nieśmiertelni – na co komu jednak życie wieczne w warunkach, w których błogosławieństwem byłaby śmierć?
Stepan Chapman nieustannie gra z błądzącym po omacku czytelnikiem w ciuciubabkę – już, już niby daje się złapać, zostawiwszy pewne tropy, po których można podążać; już, już wydawałoby się, że zamysł autora staje się jasny, że wątki zaczynają układać się w logiczną całość - kiedy następuje kolejna zmyłka, kolejna ucieczka, a wizja całości wydaje się bardziej odległa niż na początku. Znów nic się nie zgadza. Kto jest narratorem? Kim są bohaterowie? Co wydarzyło się naprawdę, co było wyobrażeniem, co snem, a co snem we śnie? Gdzie jest rzeczywistość? Czym jest rzeczywistość? Czy jest rzeczywistość?
Forma została podporządkowana treści. Styl Chapmana jest równie nieprzenikniony jak umysły trójki wędrowców. Słowa układają się często w zdania niezwykłe, płynące donikąd, zdawałoby się – pozbawione sensu. Raz po raz wizje zmieniają się; autor odmalowuje przed czytelnikiem oniryczną krainę zamieszkaną przez rybo-ludzi i inne morsko-ludzkie istoty, fantasmagoryczny gabinet doktora Labirynta czy też budzący wstręt obraz rozpadającego się domu, w którym zalęgły się larwy i robaki. Wyobraźnia autora zdaje się niczym nieograniczona, zachwyca i brzydzi, przyciąga i odpycha. Chapman bawi się słowem na przestrzeni akapitu, by za chwilę w jednym zdaniu podsunąć klucz do odczytania całości. A potem ten klucz wyśmiać. I tak raz po raz.
Trudno mi pisać o najważniejszych aspektach „Trojki”, jeśli nie chcę zdradzić zbyt wiele z fabuły. To powieść, w której przypadku bałabym się z całą pewnością powiedzieć, że zrozumiałam, co autor miał na myśli. Nie mam żadnej pewności, czy moja interpretacja całego dzieła ma cokolwiek wspólnego z tym, co Chapman chciał przekazać. A może wcale nie chciał przekazywać? Może to tylko książka napisana przez wariata, o wariatach, dla wariatów? Jeśli tak, to cudownie wpasowuję się w tę grupę odbiorców, a mętlik w mojej głowie po lekturze „Trojki” można porównać do zagubienia Meksykanki, jeepa i brontozaura na bezkresnej pustyni ogrzewanej promieniami trzech fioletowych słońc.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.