"Węże, żaby, aligatory oraz inne stwory, czyli GADY I PŁAZY w LITERATURZE” - KONKURS nr 117
Przedstawiam Wam konkurs, który przygotowała
Aguti:
Żaby mają zachrypnięte głosy,
bo na łąkach za dużo rosy,
bo w bajorku za zimno jeszcze,
bo padają za chłodne deszcze.
Siedzą żaby w wilgotnym błotku
bez deszczowych płaszczyków, bez botków,
przemakają od głowy po piętę
i dlatego są zachrypnięte.
(„Żaby” Joanna Kulmowa)
Ale tematem konkursu nie są tylko żaby. Są jeszcze węże, ropuchy, krokodyle, żółwie, aligatory i traszki, czyli gady i płazy.
W odgadywaniu mogą pomagać wszyscy, proszę tylko, żeby podpowiedzi były zawoalowane i z dużą ilością humoru.
Punkty przyznaję za autora i tytuł książki, z której pochodzi fragment (do fragmentu 19 proszę autora i tytuł wiersza), można więc zdobyć maksymalnie 60 punktów.
Konkurs trwa
do 27 lutego, do północy, odpowiedzi proszę nadsyłać na adres:
[...]. Zalecane jest nadsyłanie maksymalnie trzech strzałów do każdego pytania, chociaż za czwarty gonić nie będę. ;) W tytule wiadomości proszę wpisać nick (login) i numer maila. Odpowiedzi wraz z listą laureatów zamieszczę następnego dnia.
Opiekunka terrarium zaprasza do zabawy!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
1.
Na całym świecie — wzdłuż i wszerz —
Wiemy, jak gada ptak czy zwierz,
Gacek czy ryba, gad czy płaz —
O wszystkim gwarzym prędko — i wraz!
Jeszcze raz! Świetnie! Pysznie! O cudzie!
Teraz mówimy już tak jak ludzie!
Możem udawać, żeśmy... — pal sześć! —
Bracie, trza wyżej ogon nieść!
Taka jest życia małpiego treść!
2.
Odrzuciła instrument. Jej ręce zdawały się przyrastać do boków. Jej nogi splątały się ze sobą, a stopy znikły. Długi, zielony tren sukni zgrubiał i jakby się wypełnił, zrastając w jedno z poskręcaną, zieloną kolumną jej nóg. I ta poskręcana kolumna zaczęła się krzywić i falować, jakby nogi nie miały stawów albo przeciwnie — jakby się składały z samych stawów. Odrzuciła głowę do tyłu i podczas gdy nos wydłużał się i wydłużał, reszta twarzy zdawała się znikać. Pozostały tylko oczy: olbrzymie, jarzące się oczy bez brwi i rzęs. Wszystko to trwało tyle, ile potrzeba czasu, aby to opisać — tyle, ile potrzeba czasu, aby to zobaczyć, ponieważ już za chwilę zmiana się dokonała i wielki wąż, w którego przeobraziła się Czarownica, zielony jak trucizna i gruby jak kibić (J.), owinął dwa lub trzy sploty swego ohydnego cielska wokół nóg królewicza. Inny splot wyskoczył jak błyskawica w górę, aby przycisnąć jego uzbrojone ramię do boku. Ale (R.) był szybszy. Podniósł ramiona i żywy węzeł otoczył tylko jego piersi, gotów zmiażdżyć mu żebra, tak jak zaciśnięty mocno powróz miażdży wiązkę gałązek.
3.
Aż nagle (M.) usłyszała, że coś się czołga po matach na podłodze i spojrzawszy w dół, ujrzała małego żółwia, posuwającego się wzdłuż ściany i patrzącego na nią oczkami jak brylanty. Nie zlękła się wcale, gdyż wiedziała, że to niewinne stworzonko żadnej krzywdy jej nie zrobi, a tymczasem żółwik zdawał się spieszyć, by jak najprędzej wydostać się z pokoju. W końcu wyśliznął się przez szparę pod drzwiami.
— Jakże tu cicho i spokojnie! — westchnęła wtedy (M.) do siebie. — Zdawać by się mogło, że prócz mnie i żółwia nikogo nie ma w całym domu.
4.
(A.) patrzył oczarowany na zasypiający cicho dzień i na przyjście nocy.
— Prawda, jak tu ślicznie? — usłyszał tuż przy sobie szept bardzo wzruszony.
— O tak, o tak, panno (W.)! — odpowiedział również szeptem.
Wydawało mu się, że każdy ostry głos zrani tę młodziutką, posrebrzaną ciszę, drżącą z lęku.
— Tysiąc razy patrzę na to — szeptała dziewczyna — i zawsze mi się wszystko wydaje piękniejsze. Widok jest za każdym razem inny. Czasem radosny, czasem niezmiernie smutny. Zmienia się jak ludzka twarz. W tej chwili nie jest ani radosny, ani smutny, lecz pełen słodyczy. O, jak cicho! Ale zaraz odezwą się żaby. Jest to pogańska czereda, co czci księżyc!
Milczeli przez długą chwilę. (A.) zwrócił powoli głowę i spojrzał na dziewczynę: ledwie widoczne srebrne błyski muskały jej płowe włosy. W białej sukience wyglądała jak biała ćma, spowita rzadkim mrokiem. Rozchylone usta chciały o czymś mówić, lecz nie śmiały. W tym momencie nadleciał bezgłośny powiew, co zaszeleścił jej sukienką, Zdawało się, że zjawisko odleci.
5.
Kiedy (M.) zastanawiała się nad tym, zobaczyła, że pośrodku okrągłego placu coś pełznie. Był to żółw, który spokojnie wyszukiwał jadalne zioła!
(M.) prędko zbiegła na dół i przykucnęła obok żółwia. Zwierzątko na chwilę tylko podniosło głowę, spojrzało na dziewczynkę swoimi prastarymi, czarnymi oczami — potem w dalszym ciągu zabrało się spokojnie do jedzenia.
— Dzień dobry, żółwiu! — powiedziała (M.).
[...]
Znów nie było odpowiedzi. (M.) westchnęła zawiedziona.
— Szkoda — mruknęła — a więc jesteś tylko zwyczajnym żółwiem, a nie... ach, zapomniałam imienia. Było ładne, ale długie i jakieś dziwne. Nigdy go przedtem nie słyszałam.
6.
(A.) podążył na koniec grzbietu góry, skąd dochodziły te dźwięki. Pośliznął się przy tym na kępie mchu i zaczął się zsuwać. Nie udało mu się zatrzymać, zsuwał się coraz szybciej i wreszcie runął w dół. Szczęśliwym trafem spadł na jedno z drzew, które rosły w dole. Zatrzymał się na jego gałęziach. Zobaczył przed sobą olbrzymią pieczarę wydrążoną w górskim stoku, w której czarna woda chlupotała i pluskała, bo w środku coś poruszało się i wyłaniało powoli. Wyglądało to jak odłamek skały wielkości domu. Dopiero gdy ukazało się w całości, (A.) zobaczył, że była to głowa osadzona na długiej, pomarszczonej szyi, głowa żółwia. Jego oczy były wielkie jak czarne stawy . Pysk unurzany w szlamie i wodorostach ociekał wodą. Cała ta Rogowa Góra — (A.) pojął to nagle — była jednym monstrualnym zwierzęciem, gigantycznym żółwiem bagiennym: Prastarą (M.) !
7.
Słychać skradające się za oknem kroki. Ktoś podchodzi zupełnie blisko. Wyraźny szept:
— Tu, tu stawiaj stołek. Równo, bo zlecę.
— Już stoi. Właź, ja trzymam. Rzucaj!
Na stół upadają głucho jakieś dwa przedmioty. Za oknem słychać skok ze stołka i oto rozlega się nieudolne naśladowanie żabiego rechotu:
— Re! Rrre! Kwaaa! Kwaaa!
To (Ł.) i (P.) stoją pod oknem i chcą, żeby ich głosy obudziły (T.1). Może podejdzie do okna, może i bez tego narobi krzyku, może któraś żaba wskoczy jej na nogę?
Nagle okno wypełniają dwie okropne mordy, których ślepia buchają ogniem, a gęby zieją jakimś niesamowitym blaskiem i zawodzą:
— Uaaa! Uaaa!
Tupot nóg, łomot przewracania się, krzyk: „O Jezu”, a po chwili znowu za oknem panuje nocna bezksiężycowa ciemność i cisza.
(T.2), (E.) i (C.) z trudem hamują atak śmiechu.
— Ciszej! Cii! Mama się obudzi!
(T.2) wyjmuje z dyni świece i stawia je na stole.
Dziewczynki pochylają głowy, aby się przyjrzeć, co wrzucono, i odskakują z piskiem:
— Ropuchy!
Ale pisku jest trochę za dużo.
— (A.), skąd się tutaj wzięłaś?
— Tak, wy będziecie coś wyprawiać, a mnie każecie spać? Ja też chcę widzieć.
— No to patrz. Ale jeżeli jutro chociaż słowo piśniesz, to żebyś wiedziała! — grozi (C.)
Na stole, na białej ceracie, siedzą dwie ogłupiałe ropuchy. Co z nimi zrobiono? Co się tak świeci? Co tak skwierczy i zatruwa powietrze?
8.
W dniu tym chmury były nie mniej czarne i niskie, jak w dniach poprzednich i co chwila groziły deszczem.
Zebranym gapiom zaimponowała niezwykle już sama postać czarownika. Był to Murzyn bardzo młody, lecz już w pełni męskich sił, obdarzony olbrzymią, co się od razu wyczuwało, siłą fizyczną. Jego pierś została upiększona malowidłami w białym i czerwonym kolorze. Na szyi miał naszyjnik z ptasich łebków, na głowie zaś coś w rodzaju kasku, przybranego piórami tak gęsto, że zakrywały mu one całą twarz.
Widocznymi oznakami jego czarodziejskiej władzy był koszyk napełniony wężami, ropuchami, glistami, muszlami oraz wielką ilością błota nieodzownego przy czarach.
Osobliwością wielkiego mgangi było to, iż był on niemową, co jeszcze bardziej powiększyło szacunek i cześć mu okazywaną. Wydawał tylko jakieś gardłowe, chrapliwe dźwięki bez żadnego znaczenia.
9.
Około południa dzień się nieco rozwidnił, a mgły podniosły wyżej, rozcieńczone i trochę bardziej przejrzyste. Wysoko ponad zgnilizną i oparami tej krainy złote słońce wędrowało pięknym światem, którego fundament stanowiły olśniewające białe obłoki, lecz tu, w dole, wędrowcy dostrzegali jedynie wyblakłe, nikłe, bezbarwne światło, nie dające ciepła. (G.) wszakże krzywił się i kulił nawet przed tak wątłym dowodem obecności słońca. Wstrzymał pochód, przycupnęli na odpoczynek niby małe, zaszczute zwierzątka na skraju wielkiej, brunatnej kępy sitowia. Cisza panowała dokoła głęboka, ledwie mącił jej powierzchnię kruchy szelest pustych pióropuszy trzcin i połamanych traw, kołyszących się w lekkim podmuchu, niedostrzegalnym przez iksów.
— Ani ptaszka! — markotnie zauważył (S.).
— Ani ptaszka! — powtórzył (G.). — Ptaszki dobre! — Oblizał się. — Tu nie ma ptaszków. Są tylko węże, gady, robaki w kałużach. Mnóstwo stworzeń, paskudnych stworzeń. Ale ptaszków nie ma — zakończył żałośnie.
(S.) spojrzał na niego z obrzydzeniem.
10.
(D.) krzyknął nieludzkim głosem i rzucił się nieprzytomnie w bok. Przebiegł kilkadziesiąt kroków i dopadłszy do wielkiego kamienia, wdrapał się nań w jednej chwili. Tam dopiero odetchnął. Ale nie mógł iść dalej. Całe ciało, każdy mięsień, nerw każdy drżał od szalonego napięcia, serce biło młotem w piersiach. Dopiero w tej chwili chłopiec uprzytomnił sobie, że największe niebezpieczeństwo nie jest wokół niego, ale pod nim, tu, na ziemi, w trawie, wśród kamieni, osypisk żwiru. I istotnie była to prawda. Dzikie zwierzęta rzadkie były już w górach, przepłoszone bliskością dużych miast, licznych ludzkich osiedli, natomiast żmije, węże, padalce, wszelka obrzydła gadzina rozrodziła się obficie, będąc plagą dla pasterzy, myśliwych i bydła. (D.) teraz to sobie przypomniał i — odwaga opuściła go zupełnie.
11.
— Dziwię się, że ich to nic nie obchodzi — zauważyła z naganą, mając na myśli całą dorosłą rodzinę. — Przejmują się głupstwami, a czymś poważnym wcale. Będziemy musieli sami to załatwić.
— Co załatwić? — zainteresował się (P.).
— Wypłoszyć zmorę. Nie mam cierpliwości czekać, aż oni do czegoś dojdą. Zobaczymy, czego ona nie lubi i postaramy się o to.
(P.) projekt spodobał się od razu.
— Bardzo dobrze — pochwalił. — Ciekawe, co to będzie. Może węże? Albo myszy?
12.
Ale jeszcze bardziej niezwykłe niż sama sala było to, co się w niej mieściło. Czyli, rzecz jasna, gady. Metalowe klatki z gadami stały jedna przy drugiej na drewnianych stołach, w czterech równiutkich rzędach ciągnących się przez całą długość pokoju. W klatkach siedziały, oczywiście, najrozmaitsze żmije, ale nie tylko — również jaszczurki, żaby i sporo stworzeń, jakich dzieci nigdy jeszcze nie widziały, nawet na obrazku ani w zoo. Była tam, na przykład, bardzo gruba żaba, której z grzbietu wyrastała para skrzydeł, i dwugłowa jaszczurka z brzuszkiem w jaskrawożółte prążki. Była taka żmija, która miała trzy otwory gębowe, jeden nad drugim, i taka, która nie miała chyba ani jednego. Była jaszczurka, która wyglądała jak sowa: siedziała na kłodzie jak na grzędzie i wybałuszała ślepia, i była żaba, która wyglądała zupełnie jak kościół: nawet oczy miała jak witraże. Tylko jedną klatkę okrywała biała płachta, więc nie było wiadomo, co tam siedzi. Dzieci przechodziły wzdłuż rzędów i w niemym zachwycie zaglądały do wszystkich klatek po kolei. Jedne stworzenia wyglądały sympatycznie, inne dość groźnie, ale wszystkie prezentowały się fascynująco.
13.
Zwierzątko, należące do rodziny leguanów, miało płaski, w kształcie tarczy tułów długości około piętnastu centymetrów, pokryty kolczastymi łuskami, szczególnie dużymi na głowie, a mniejszymi na krótkim ogonie. Poruszało się bardzo niezgrabnie, jak na szczudłach, wbrew przysłowiowej zwinności pokrewnych jaszczurek. Szeroki, obwisły tułów przeszkadzał mu zapewne w ściganiu zdobyczy lub łowieniu fruwających w powietrzu much, toteż ropuchy te żywiły się tylko powolnymi i niezgrabnymi owadami, które nieledwie same wpadały im do pyska. Owa wstrzemięźliwość w jedzeniu, wynikająca z powolności ruchów, stała się przyczyną rozpowszechnionego wśród krajowców mniemania, że rogowe ropuchy żywią się powietrzem.
(S.) przyglądała się zwierzątku, gdyż nieczęsto można je było dostrzec z powodu piaskowoszarej z brunatnymi plamami ochronnej barwy ciała. Już uprzednio postanowiła zabrać na pamiątkę, dla stryja w Anglii jedną taką ropuchę. Wielu kolonistów wysyłało łatwo oswajające się zwierzątka, opakowane w pudełko między dwoma grubymi warstwami waty, swym krewnym w Europie, aby trwożliwe mieszczuchy przeraziły się na widok niesamowitej „gadziny”. Teraz Sally zastanawiała się, czy nie warto by od razu schwytać ropuchę. Nie była jednak pewna, jak należy tego dokonać, ponieważ bezbronne zwierzątka w razie niebezpieczeństwa wydzielały z oczu i nosa krople krwi, która rozpryskiwała się nieraz na kilka centymetrów wokoło. Wprawdzie (T.) zapewniał ją, że człowiekowi nic z tego powodu nie grozi, lecz mimo to nie była całkowicie przekonana, czy „jad” ten jest zupełnie nieszkodliwy. Słyszała bowiem od stryjka Allana, iż u salamander i ropuch gromadzą się w gruczołach umiejscowionych bezpośrednio za głową wydzieliny często trujące.
14.
— I taki cymbał zna się niby na usuwaniu kurzajek zgniłą wodą! To trzeba samemu pójść w głąb lasu, gdzie jest jakiś pień, i o północy odwrócić się tyłem do drzewa, włożyć tam rękę i wypowiedzieć:
Czary-mary, jołki-połki
Zgniła wodo, kurzajki połknij
Potem szybko odejść z zamkniętymi oczami na jedenaście kroków, trzy razy się obrócić i wracać do domu. Nie wolno rozmawiać przy tym, bo gdy się choć słowem odezwiesz do kogoś, to całe czary na nic!
— Hm, to mi wygląda na całkiem niezły sposób... Ale (B. T.) tak nie robił.
— Jasne, że nie, stary, możesz być pewien! On ma najwięcej kurzajek z nas wszystkich, a nie miałby ani jednej, gdyby wiedział, jak to się robi ze zgniłą wodą. Ja tym sposobem pozbyłem się już tysięcy kurzajek, (H.). Bawię się przecież ciągle żabami i dlatego wciąż mam nowe kurzajki... Czasami usuwam je też fasolą.
— Tak, tak, fasola jest dobra. Sam sprawdziłem.
15.
Punch właśnie złożył mi wizytę i w jej trakcie zgubił trzy małe ropuszki, długie na cal. Jedną z nich Sadie Kate odnalazła pod regałem, ale dwie inne gdzieś poskakały. Bardzo się boję, że mogły znaleźć sobie schronienie w moim łóżku! Tak bym chciała, żeby myszy, zaskrońce, ropuchy i glisty nie były tak poręczne do noszenia. Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w kieszeni najzupełniej grzecznego (z wyglądu) dziecka.
16.
W parku uderzyło mnie jakieś osobliwe poruszenie i szelesty. Pożółkłe już nieco podszycie parku wrzało, krzaki chwiały się, trawa się kołysała, nie ulegało wątpliwości, że strumień niewidzialnych istot przesuwa się spodem parku, omijając drogi i ścieżki.
Pobiegłem w kierunku owego ruchu i kiedy zbliżyłem się do stawu, zrozumiałem, co zaszło. Cała woda była spuszczona, ryby trzepotały się rozpaczliwie na suchym dnie, a nieprzejrzane szeregi żab i raków wyruszyły w świat w poszukiwaniu jakiejś nowej, odpowiedniej siedziby.
Towarzyszyłem im przez pewien czas, podziwiając zwłaszcza żaby, które w zgodnych podskokach, nie robiąc sobie nic z mojej obecności, zdążały za przewodniczką. Kiedy podszedłem do niej, aby się przyjrzeć, zobaczyłem, że ma złotą koronę na głowie, i domyśliłem się od razu, że to Królewna Żabka, którą już niegdyś widziałem.
17.
W końcu ogrodu Lawendy znajdował się bagnisty stawek, w którym mieszkała kolonia traszek. Traszka, chociaż dość często spotykana w angielskich stawach, rzadko jest widywana przez ludzi, jest to bowiem istota nieśmiała i lubiąca samotność. Wygląda jak malutki krokodyl, tyle że z krótszym łebkiem, lecz jest całkowicie nieszkodliwa. Ma mniej więcej piętnaście centymetrów długości, na grzbiecie ma zielonoszarą skórkę i pomarańczowy brzuch. Jest to płaz mogący żyć w wodzie i na lądzie.
Wieczorem Lawenda poszła na koniec ogrodu z zamiarem schwytania jednego egzemplarza. Ale traszki są bardzo zwinne i wcale niełatwo je złapać. Przez dłuższy czas dziewczynka cierpliwie leżała na brzegu. Kiedy wreszcie zobaczyła jedną, posłużyła się szkolnym kapeluszem jak siatką, zamachnęła się i — złapała płaza. Piórnik, wyłożony już wcześniej wodorostami ze stawu, był gotów na przyjęcie lokatora, okazało się jednak, że wcale nie tak prosto przełożyć traszkę z kapelusza do piórnika. Wierciła się i wiła jak piskorz, a na dodatek piórnik był dokładnie takiej samej długości jak ona. Kiedy w końcu dziewczynka wsadziła ją do środka, musiała bardzo uważać zasuwając wieczko, aby nie przytrzasnąć miniaturowemu krokodylkowi ogona. Chłopak z domu obok, (R. W.), powiedział Lawendzie, że jeśli traszce utnie się ogon, to wyrasta z niego nowa traszka dziesięć razy większa od oryginału. Mogła być nawet tak duża jak aligator. Lawenda nie do końca w to wierzyła, ale wolała nie ryzykować.
18.
— O dziewczęta! Wystrzegajcie się Ikakindry Kolomamby! Słyszałam, że szczególnie smakuje mu mięso młodych dziewcząt. Uważajcie więc! I na wszelki wypadek nie zapominajcie pozdrawiać go uprzejmie z daleka.
— Nie rozumiem, dlaczego mamy go pozdrawiać — buntowała się młodsza z dziewcząt, Faara — jest to wstrętne, stare krokodylisko.
— Cicho, cicho nie mów o nim nawet tu, w naszej chacie — gromiła ją matka. — Gdyby Ikakindra usłyszał twoje niebaczne słowa!
[...]
Spokojna i cicha Zazura prawie tak samo jak matka była przerażona zuchwalstwem siostry. Toteż gdy schodziły nad rzekę, Zazura nigdy nie zapominała pozdrowić krokodyla. Ale Faara nie tylko że nie przyłączała się do tych pozdrowień, ale w dodatku szydziła z siostry:
— Boisz się tego obrzydliwego potwora? Śmieszne! Ja się wcale nie boję!
— Cicho! Bądź przynajmniej cicho! — błagała przerażona Zazura.
19.
Przedmiot ten miał kształt ropuchy i — nikt temu nie zaprzeczy —
Miał do tego prawo, bowiem był ropuchą w samej rzeczy;
A co więcej, gdy nacisku zaprzestała stópka tycia,
Miał ów przedmiot kształt ropuchy pozbawionej całkiem życia.
W materiale tak plastycznym odcisnąwszy ślad z precyzją,
Zuzia biegła, jakby niosło w dal na skrzydłach tysiąc bryz ją,
Wkrótce zaś narządy zmysłów — w tym przypadku głównie ucho —
Znać jej dały, że i Rózia weszła w kontakt z tąż ropuchą.
20.
— No cóż, jesteś ubrana na czarno — odparła (A.).
— Każdy może się ubierać na czarno. To nic nie znaczy.
— I nosisz słomkowy kapelusz z kwiatami — ciągnęła (A.).
— Aha! — wykrzyknęła kobieta. — Oto dowód. Czarownice noszą wysokie spiczaste kapelusze. Każdy o tym wie, głuptasko.
— Pewnie, ale są też bardzo sprytne — spokojnie odparła (A.). Błysk w oczach kobiety podpowiadał jej, że powinna nie ustępować. — Muszą się kryć. Myślę, że najczęściej wcale nie wyglądają jak czarownice. A czarownica, która by zjawiła się tutaj, z całą pewnością wiedziałaby wszystko na temat barona i nosiłaby kapelusz, jakiego nie noszą czarownice.
Kobieta przyjrzała jej się uważnie.
— To niezwykłe dzieło dedukcji — odezwała się wreszcie. — Byłaby z ciebie znakomita osoba do polowania na czarownice. Czy wiesz, że palili je na stosach? Więc jakikolwiek miałabym kapelusz, to i tak by dowodziło, że jestem czarownicą?
— No cóż, można powiedzieć, że żaba siedząca na kapeluszu stanowi pewną wskazówkę — przyznała (A.).
— Tak naprawdę jestem ropuchem — odezwało się stworzenie spośród papierowych kwiatów.
— Jak na ropucha jesteś strasznie żółty.
— Ostatnio nie najlepiej się czuję — powiedział ropuch.
21.
— A to? — zapytałem wskazując na półmisek, na którym pozostało jeszcze kilka kawałków pieczeni.
— To, co pan uważa za mięso, panie profesorze, to tylko polędwica z żółwia morskiego. A to — wątróbka z delfina, którą łatwo by pan poczytał za potrawkę wieprzową. Mój kucharz jest specjalistą w przygotowywaniu najprzeróżniejszych produktów oceanu. Proszę, niech pan skosztuje. Oto konserwa ze strzykw, za którą przepadają Malajczycy; oto krem, do którego mleka dostarczyło wymię wieloryba, a cukru — ogromne porosty Morza Północnego; wreszcie proszę pozwolić się poczęstować konfiturami z anemonów morskich, które dorównują najdelikatniejszym owocom.
22.
(C.) na wielkim głazie wytropił jaszczurki. Migały w plamach światła i kryły się w szczelinach, ale nie były zbyt płochliwe i można je było oglądać bez przeszkód. Poprzyglądali się im trochę, wykończyli owoce i ruszyli w stronę mostka z kamienia.
— Popatrz, szkielet — zauważyła Iksa. — Krowy chyba, nie?
— Krowy, bo ma rogi. O, patrz, tam też szkielet!
— Tam też. O, i tam!
Rozejrzeli się uważnie po suchej imitacji łąki.
— Pełno tych szkieletów — stwierdził Ygrek. — Popatrz, tamten jeszcze ma skórę. To owca.
— A tutaj chyba koń, bo duże, a rogów nie ma.
Cała łąka stanowiła istne cmentarzysko zwierzęcych szkieletów. Zastanawiając się, czy przychodzą tu same jeszcze za życia, czy też są wyrzucane po śmierci, Iksa i Ygrek dotarli do kamienia, pod którym woda wypłukała jaskinię, obejrzeli go z uwagą i odkryli, iż stanowi on miejsce zamieszkania miliona jaszczurek. Biegały po jego sklepieniu do góry nogami i przyglądały się im błyszczącymi, paciorkowatymi oczkami. Posiedzieli przy nich trochę, po czym zaczęli włazić pod górę. Nierówna, kamienista droga okrążała wierzchołek, ale wznosiła się coraz wyżej. Słońce grzało nieznośnie.
23.
Człowiek, do którego (A.) przyszedł z tak daleka i którego odnalazł z takim trudem, zaprowadził go do swego laboratorium, gdzie właśnie był zajęty wiązaniem kości szkieletu przy pomocy stalowych drutów. Korpus był już złożony, tylko czaszka leżała na stole.
Całe urządzenie pokoju wskazywało na to, że mieszkaniec tego domu zajmuje się naukami przyrodniczymi: były tam słoje pełne wężów podzielonych wedle gatunków, wysuszone jaszczurki połyskiwały jak szmaragdy w wielkich ramach z czarnego drzewa, wreszcie wiązki dzikich ziół, pachnących i obdarzonych zapewne cennymi właściwościami, nie znanymi zwyczajnym ludziom, były przyczepione do sufitu i wisiały w rogach pokoju.
Nie było tu zresztą ani rodziny, ani służby; wysoki mężczyzna sam mieszkał w tym domu.
(A.) spojrzał zimnym i obojętnym okiem na opisane przez nas przedmioty i na zaproszenie gospodarza usiadł.
24.
A jednak obejrzawszy się Bellerofont dostrzegł coś, co kazało mu najprzód ściągnąć wodze, a potem zawrócić Pegaza. Dał znak ręką, a skrzydlaty koń zrozumiał go i zaczął się z wolna opuszczać, aż jego kopyta zawisły niewiele wyżej niż na wysokości człowieka nad skalistym dnem doliny. Przed nim, mniej więcej na odległość rzutu kamieniem, było wejście do jaskini, z którego wydobywały się trzy smugi dymu. I co jeszcze ujrzał wtedy Bellerofont?
W jaskini, jak mu się zdawało, była jakaś zbita masa dziwnych i groźnych stworów. Ich ciała leżały tak blisko siebie, że Bellerofont nie mógł ich rozróżnić; ale sądząc po głowach, jedno z tych stworzeń było olbrzymim wężem, drugie groźnym lwem, a trzecie brzydką kozą. Lew i koza spały, wąż zaś czuwał i bez przerwy rozglądał się dokoła parą dużych, ognistych ślepiów. Ale — i to było najdziwniejsze w całej sprawie — trzy smugi dymu najwyraźniej wydobywały się z nozdrzy tych trzech głów! Był to widok tak zdumiewający, że chociaż Bellerofont od dawna go oczekiwał, nie od razu uświadomił sobie tę prawdę, że oto ma przed sobą straszliwą trzygłową Chimerę. Znalazł wreszcie jaskinię Chimery! Wąż, lew i koza, tak jak przypuszczał, nie były trzema odrębnymi zwierzętami, lecz jednym potworem.
25.
Był to właśnie król, którego (M.) uwolnił z niewoli. Ten król był biedniejszy, więc skromniej przyjął (M.), ale jeszcze serdeczniej. Ten król miał dużo przyjaciół między dzikimi królami i zaprosił ich razem z (M.). Tu (M.) miał bardzo ciekawe bale, gdzie byli Murzyni, Chińczycy i Australijczycy. Jedni byli żółci i mieli warkocze, inni znów czarni, w nosie i w uszach nosili ozdoby z muszli i kości słoniowej. (M.) się bardzo zaprzyjaźnił z tymi dzikusami, od jednego dostał cztery śliczne papugi, które mówiły jak ludzie, od drugiego dostał krokodyla i węża boa w szklanej ogromnej klatce, a od trzeciego — dwie nadzwyczaj ucieszne małpki tresowane, które umiary takie śmieszne sztuki, że (M.) śmiał się, ile razy na nie spojrzał.
Tu właśnie widział (M.) ten największy na świecie ogród zoologiczny, gdzie były ptaki — pingwiny, podobne do ludzi, białe niedźwiedzie, żubry, wielkie indyjskie słonie, lwy, tygrysy, wilki, lisy, aż do najmniejszych stworzonek lądowych i morskich. Co ryb rozmaitych, co ptaków różnokolorowych! A małp samych było z pięćdziesiąt gatunków.
— To wszystko podarunki moich afrykańskich przyjaciół — mówił król.
26.
Driakiew była także zawsze pod kluczem i sprzedawała się bardzo drogo. Jam już o niej od dzieciństwa słyszał, bo ojciec miał jej zawsze małą odrobinę od Ormian lwowskich, których towary woził, ale teraz dopiero jasno mi było, dlaczego ją sobie jakoby za złoto a skarb ludzie mają, bo driakiew robić umieją tylko w jednej Wenecji, a robią ją najmędrsi medykowie, co mają na to swoje sekreta, a trzeba do niej 64 rozmaitych najrzadszych i najdroższych leków, a zaś najgłówniejszy i najcudowniejszy z tych leków, które trzeba mieszać do tej driakwi, jest mięso z pewnego węża, którego znaleźć i pojmać jest rzecz okrutnie trudna, a ma ten wąż dlatego taką zbawczą moc w swoim ciele, bo żyje w Ziemi Świętej, i tam tylko na jednym miejscu, w Jerycho, a jest z tych samych wężów, z których jednego Żydzi uwiesili na krzyżu świętym obok Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa.
27.
Oprócz ryzyka upadku na żaby czekały także inne niebezpieczeństwa — jedna została zjedzona przez jaszczurkę, kilka zawróciło, ledwie znalazły się poza zasięgiem cienia rzucanego przez ich kwiat, gdyż jak zauważyły:
— .-.-.mipmip.-.-.mipmip.-.-.
Żaba na przedzie obejrzała się na malejącą grupę naśladowców. Była za nią jeszcze jedna... i jedna... i jedna... i jedna, co razem dawało... aż się zmarszczyła z wysiłku... no tak: jedną.
Kilka innych zaczęło się bać. Prowadząca zorientowała się, że jeśli mają dotrzeć do nowego kwiatu i przetrwać, jedna żaba nie wystarczy. Potrzebowały przynajmniej jeszcze jednej. A może jeszcze jednego. Postanowiła dodać im otuchy i oznajmiła:
— Mipmip!
28.
Droga już dawno zamieniła się w ścieżkę. Każdy krok przybliżał profesora do celu. Wśród głazów wygrzewały się zielone jaszczurki o rubinowoczerwonych oczkach. Na widok psa i iksa znikały błyskawicznie w ciasnych szczelinach. Powietrze pachniało cynamonem i wanilią.
Minąwszy skałę o wyglądzie wielkiego słonia, profesor znalazł się w kotlinie, której większą część wypełniał szmaragdowy staw.
Otóż Źródło Nieustającej Radości — pomyślał, stwierdziwszy z satysfakcją, że wcale nie jest zmęczony. — Sam jego widok sprawia rozkosz oczom.
Obydwa zwierzęta zanurzyły swe pyski w przezroczystej wodzie.
— Pijcie, pijcie — rzekł profesor. — Zrobiłyście przynajmniej trzy razy tyle drogi, co ja...
Usiadł na płaskim, nagrzanym przez słońce kamieniu tuż u początku akweduktu. Po chwili uwagę jego zwrócił różowy strumyk, wpadający do koryta przez sztucznie wykonaną wyrwę. Strumyk ten biegł od małego stawku, położonego nieco wyżej, w odległości kilkunastu kroków.
29.
— To proste, panie Wschodu i Zachodu. Twojego ojca w całym emiracie przeklinano za bezgraniczny despotyzm i okrucieństwo. Kiedy zmarł, na tron wstąpiłeś ty, jeszcze bardziej chciwy i okrutny. Błagam więc Allacha, aby utrzymał cię jak najdłużej przy życiu, bo twój następca z pewnością okaże się potworem w ludzkiej skórze. Straszniejszym od ciebie i od twego ojca.
Emir z wściekłością skinął na oprawcę. Kat wyciągnął zza pasa długi, ostry kindżał. Zimna stal dotknęła szyi mędrca...
W tej samej chwili niewielka agama prześliznęła się pod brodą śpiącego. (H.) przerażony skoczył na równe nogi. „Chwała Allachowi, że to tylko sen i zwyczajna jaszczurka” — pomyślał i uspokojony znowu ułożył się do snu.
30.
— (J.), musisz koniecznie oddalić tego potwora. Chłopi i starsze panie boją się posyłać swe zwierzęta do ciebie — a właśnie teraz zaczęło się nam nieco lepiej powodzić. Obecnie czeka nas zupełna ruina. Nie, nie będę dłużej prowadziła gospodarstwa, jeśli nie wyrzucisz tego aligatora!
— To nie aligator — poprawił iks — to krokodyl.
— Niech się nazywa, jak chce — odparła siostra. — To straszne znaleźć taką bestię pod swym łóżkiem. Nie chcę go mieć tu w domu.
— [...] Nienawidzi cyrku, a ja nie mam pieniędzy na odesłanie go z powrotem do Afryki, skąd pochodzi. Zresztą nie zwraca na nikogo uwagi i na ogół zachowuje się zupełnie przyzwoicie. Nie rób tyle hałasu o taki drobiazg.
— Mówię ci, że nie chcę, by się tu wałęsał — odrzekła (S.). — Zjada linoleum. Jeśli go nie wyrzucisz, pójdę sobie stąd i wyjdę za mąż.
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu