Dodany: 27.11.2010 21:33|Autor: dot59
Wyznania podróżnika zdegustowanego degustacjami (i nie tylko nimi)
Człowiek z Zachodu na Dalekim Wschodzie… Nie pierwszy i nie ostatni, bo przecież sporo jest niespokojnych dusz, które „coś” gna w regiony zupełnie odmienne językowo i kulturowo, czasem tylko po to, żeby zobaczyć, przeżyć i opisać rzeczy nieznane w ich części świata, czasem w poszukiwaniu miejsca dla siebie, lepszego niż to dotychczasowe. Jak dotąd, żadna, nawet najbardziej błyskotliwie napisana relacja nie zachęciła mnie do powtórzenia doświadczeń podróżnika na własnej skórze, ale też nie czytałam ich w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: „warto czy nie warto?”, tylko dla przyjemności zobaczenia danego skrawka Ziemi oczyma różnych ludzi. Nie jestem pewna, czy skusiłaby mnie perspektywa dowiedzenia się, jak postrzega Państwo Środka (a szczerze mówiąc, jakiekolwiek państwo…) amerykański turysta; autor „Zagubionego w Chinach” nie był jednak typowym turystą (jego podróż po Chinach miała na celu zbadanie, czy kraj ten nadaje się na miejsce stałego zamieszkania dla rodziny z dwojgiem małych dzieci) i nie jest typowym Amerykaninem (pół-Holender, pół-Czech, wychowany w Kanadzie i dopiero od 15 roku życia mieszkający w Stanach - z przerwą na kilkuletnie wojaże po wyspach południowego Pacyfiku - to jednak zupełnie ktoś inny niż potomek farmerskiej rodziny, która od dwustu lat nosa nie wytknęła poza obręb swojego stanu, a może i miasteczka…).
Już pierwsze zdania pozwalają się zorientować, że mamy do czynienia z pozycją, której zadaniem jest za żadną cenę nie zanudzić czytelnika, a jeśli to możliwe, to i od czasu do czasu go rozśmieszyć. Nie mam nic przeciwko takim opowieściom, byle humor użyty w tym ostatnim celu nie był całkiem niewybredny, a język autora, opisującego swoje zderzenie z obcą kulturą, choć trochę odbiegał od języka, którym tenże autor relacjonowałby podróż kumplom przy kufelku piwa. Początkowo wydawało mi się, że „Zagubiony w Chinach” idealnie spełnia te warunki. Sporo ironii (i autoironii), ale także dużo konkretów, wyraziste opisy, jednym słowem - i ciekawie, i zabawnie. Gdzieś po dwóch czy trzech rozdziałach opadło mnie poczucie, że Troost jest już właściwie stuprocentowo pewien, że Chiny to kraj nie dla niego i dalsze jego peregrynacje mają na celu tylko wyjście z twarzą. Bo w zasadzie nie podoba mu się prawie nic (oprócz Hongkongu jako całości, paru krajobrazów w zupełnie peryferyjnych rejonach i paru pokoi hotelowych), a denerwuje go i męczy prawie wszystko (i chyba trudno się dziwić - przeciętny czytelnik, gdyby mu było dane wyprawić się do Chin, też by zapewne dostawał szału, nie mogąc się porozumieć w żadnym z europejskich języków ani odetchnąć powietrzem pozbawionym spalin i innych toksycznych wyziewów, musząc pchać się „na chama” do taksówki, korzystać z toalet znacznie obskurniejszych niż w polskich pociągach, wysłuchiwać niemal na każdym kroku propozycji usług seksualnych i handlowych, mając poważny problem ze znalezieniem potrawy wykonanej ze składników innych niż te, które w Europie traktujemy jako absolutnie niejadalne…).
I choć nie znika ciekawość, na co jeszcze nasz wędrowiec natrafi - im dalej w tekst, tym większe przeświadczenie, że i tak będzie zdegustowany, i to zaczyna być męczące również dla czytelnika. Nie dość tego, humor robi się nieco mniej subtelny, a i słownictwo nabiera zbyt dużego luzu: tu autor wspomina, że był „zalany w trzy d..y”[1], tam cytuje wypowiedzianą do kolegi w powyższym stanie frazę „k…a, ale jestem naj…ny”[2] lub myśli pojawiające się podczas przekraczania granicy chińsko-koreańskiej („jestem w p…..lonej Korei Północnej! (…) a tobie gaśnie p…..lony silnik? Chyba sobie, k…a, żarty stroisz”[3]). Aha, i jeszcze minusik dla wydawnictwa za puszczenie upiornej gafy ortograficznej (Ludzie! To, że autokorekta Worda w jakiejś partii tekstu nie podkreśla niczego na czerwono, nie zwalnia korektora od przeczytania tekstu!): „przekonałem sam siebie, że fajnie jest RZUĆ [podkreślenie moje] gumę »Nicorette« przez trzy lata”[4].
No i ostatecznie, choć na początku wyglądało na mocną piątkę, skończyło się na czwórce (bo jednak dość sporo można się dowiedzieć o tym, co czeka cudzoziemca przybywającego do Chin i o różnych faktach z przeszłości i teraźniejszości tego kraju).
---
[1] J. Maarten Troost, „Zagubiony w Chinach. Prawdziwa historia człowieka, który próbował zrozumieć Państwo Środka, czyli jak zjeść żywego kalmara”, przeł. Tatiana Grzegorzewska i Piotr Grzegorzewski, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław cop. 2010, s. 203.
[2] Tamże, s. 241.
[3] Tamże, s. 368.
[4] Tamże, s. 198.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.