Dodany: 10.01.2007 01:41|Autor: librarian

Zagraniczna przygoda


Kupiłam „Wychodne dla Ewy” na wyprzedaży starych książek. Jest posklejana kolorową taśmą, kartki ma całkiem pożółkłe, przeszła przez kilka różnych bibliotek, na co wskazują kolejne stempelki, jest zaczytana "na śmierć" prawie i ledwo, ledwo się trzyma. Niejasno pamiętałam tę książkę z jakiejś odległej przeszłości, przyciągnęło mnie nazwisko autorki, znanej dziennikarki.

Książka wciągnęła mnie momentalnie. Jest niewielka objętościowo, ale bogata w obyczajowe obserwacje i szczegóły zanotowane rasowym dziennikarskim piórem. Pisana językiem zwięzłym i rzeczowym, wartko, czyta się ją równie szybko, ani na chwilę nie tracąc zainteresowania.

Jest to zbeletryzowana relacja z pobytu Ewy Berberyusz na „saksach” w latach pięćdziesiątych w Paryżu. Jak pisze autorka, wtedy, w późnych latach pięćdziesiątych, kiedy w wyniku politycznej odwilży poluzowano przepisy paszportowe:
„(...) co żyło ruszało na Zachód. Ze słowem „Zachód” kojarzyły się różne pojęcia. Dla jednych był to raj materialny, gdzie łatwe dolary leżały na bruku, dla drugich Zachód gwarantował wszelkie wolności, dla jeszcze innych oznaczał romantyczną Przygodę. Przygodę przez duże „P”. Do tej ostatniej kategorii ludzi należałam i ja. (...) Przez znajomych i pociotków przemyślni Polacy znajdowali sobie fikcyjnych gwarantów, którzy słali do kraju fikcyjne zaproszenia”*.

Doskonale pamiętam ten proceder, który funkcjonował przecież jeszcze w późnych latach siedemdziesiątych, kiedy to studenci z mojej generacji wyrywali się za granicę na zarobek. Może dlatego opowieść Berberyusz jest mi bliska, bo i ja - co prawda dwadzieścia lat po niej i w inne miejsce - jak cała masa młodych ludzi zza żelaznej kurtyny, wyrwałam się na Zachód, kierując się podobną chęcią przeżycia przygody i poznania na własne oczy mitycznego dla nas „Zachodu”.

„Zaproszenie i gwarancję utrzymania w czasie pobytu we Francji miałam od jakiegoś nieznajomego. Kogo, diabli wiedzą. Wytrzasnęła je koleżanka, której udało się wyjechać wcześniej. W każdym razie tajemnicze zaproszenie od tajemniczego nieznajomego zwiększało moje emocje. Zaopatrzona w powrotny bilet, pięć dolarów, które sprzedawano do paszportu jako kieszonkowe, w mnóstwo suchej kiełbasy, kawioru, suszonych grzybów, bursztynów, kryształów, spirytusu i w jedną puchową kołdrę ruszyłam któregoś ranka i ja w swoją życiową peregrynację, via Berlin–Kolonia–Akwizgran–Liège. Już same nazwy przyprawiały o zawrót głowy”*.

Dzięki zarejestrowaniu się jako studentka języka francuskiego w Alliance Française, Ewa uzyskuje możliwość podjęcia pracy i niezwłocznie przystępuje do jej szukania.

„Tym razem nakręcam numer ostatniego adresu (tego gdzie nie chcą Niemek). Na pytanie zadane po francusku odpowiadają mi jakieś nieudolne dźwięki, wreszcie błagalne: „Do you speak English?” Moja płynna odpowiedź budzi zachwyt: „Przyjeżdżaj natychmiast! Nareszcie ktoś, kto zna angielski!”*.

Ewa rozpoczyna od ręki pracę jako opiekunka do dzieci i gosposia do wszystkiego u amerykańskiego generała, a po rozstaniu z tą rodziną opiekuje się dziećmi francuskiej rodziny. Ponadto uczy się, zwiedza, poznaje mnóstwo ludzi dzięki kursom języka francuskiego i przede wszystkim notuje, co widzi.

Rezultatem uważnych obserwacji są interesujące portrety pracodawców bohaterki w osobach generała Hegertha i jego pięknej żony oraz dzieci. A także inne barwne sylwetki: Kurta, kulturalnego i dystyngowanego berlińczyka skrycie marzącego o odzyskaniu rodzinnych posiadłości w poznańskiem, Amerykankę Opal „kochającą inaczej”, galerię emigrantów Polaków czy Madame DeLusac, bogatą kamieniczniczkę, której obraz, nakreślony nieco złośliwym piórem, pozostaje w pamięci długo po przeczytaniu.

Na zachętę kilka próbek charakterystycznych dla stylu tej książki:

„A oto i ona. Piękna jak marzenie, wesoła, podchmielona. Powraca z lunchu w pobliskim bistro. Od progu wymachuje serwetką:
- Obejrzyj mój portret – mówi podając mi serwetkę, gdzie za pomocą kilku kresek nakreślono jej podobiznę.
- „Madame, przypomina mi pani madonnę włoską”, powiedział do mnie zduszonym szeptem, a następnie przysiadł się do mojego stolika i spytał: „Czy mogę panią uwiecznić? „W poezji czy prozie?”, spytałam, a on mi na to: „w rysunku”. No i masz rezultat – mówi pani, strzepując palcami po serwetce.
Twarz mojej pani ma w sobie rzeczywiście coś z portretów starych mistrzów, „madonna włoska z domieszką Scarlett O'Hara – myślę”*.

„Pan jest bardzo oszczędny. Pani interpretuje to w ten sposób: - Pieniądze to on już kocha.
Obserwowałam codziennie wysiłki pani, by okpić tę jego miłość do pieniędzy.
- Powiem ci świetny kawał – powiedziała mi kiedyś, zataczając się ze śmiechu. – W Pieksach [PX - amerykańskie kantyny wojskowe poza granicami USA] pokazały się nowe płaszcze. Kupiłam sobie jeden, ale jak on by zobaczył, że znów nowy płaszcz (przecież mam ich w końcu tyle!), byłoby gadanie nie z tej ziemi. Więc wysłałam płaszcz do mamy (matka mieszka za oceanem, w stanie Alabama), która przyśle mi go z powrotem jako prezent od siebie. Niezły kawał, co?
Mojej pani nie zależało na płaszczu. Chodziło o rozgrywkę między nią a nim. Takim momentem rozgrywki było też codzienne podsuwanie mu pod nos rulonów z rachunkami.
- Znów go „orżnęłam” na trzy dolary i ani się spostrzegł – zaciera pani ręce w kuchni, podczas gdy pan mozoli się w pokoju, sprawdzając z namaszczeniem każdą pozycję”*.

„(...) jak za dotknięciem różdżki, wstępuje w dzieci duch pierwotnych istot. Nie bawią się, a szaleją. Dzieci francuskie – małe, czarne o wykończonych rysach – są zupełnie inne. Nawet gdy bzikują, skaczą lub drapią się na drzewo, uwidacznia się ta inność. Przy całej gadatliwości cechuje je umiar, refleksja, racjonalne podejście do zagadnienia. „Moje dzieci” w „akcji” nie mówią wiele, działają spontanicznie, wydając za to od czasu do czasu bezsensowne okrzyki. Zdecydowanie jednak górują siłą fizyczną nad francuskimi rówieśnikami. Tę samą linię podziału przeprowadzić można między dorosłymi osobnikami tych dwóch narodów. Tu – stara Europa, kultura bardziej duchowa, ze wszystkimi jej cechami; tam – prymitywna siła witalna, impulsywność.”*

„Madame DeLusac jest patrycjuszką miasta, to znaczy należy do najbogatszego mieszczaństwa. Okoliczne kamienice do niej należą. Wynajmuje dolne apartamenty, wynajmuje i chambres de bonne. Sama zawiaduje wszystkim: pobiera komorne, prowadzi administrację, drapie się na siódme piętro, by sprawdzić, czy nie zginął koreczek od umywalki. Madame DeLusac jest żoną wziętego lekarza. Prócz kamienic w najlepszym punkcie miasta ma jeszcze willę w Cannes i gotycki zameczek nad Loarą. (...)
Wstaję, a madame DeLusac odgarnia koce z mojego posłania i sama kładzie się na gołym materacu. Zastanawiam się, czy nie zawołać kogoś z sąsiadów. Przychodzą mi na myśl zagadkowe słowa konsjerżki; pewno chciała mnie ostrzec przed jej szaleństwem. Madame DeLusac, jakby czytając w moich myślach, mówi:
- Nie. Nie jestem wariatką. Sprawdzam, czy materac nie wgnieciony.
- Jak to „wgnieciony”?! – sylabizuję słowo, niepewna czy zrozumiałam jego znaczenie.
- Tak, tak, dobrze. Wgnieciony. To właśnie miałam na myśli. Jeśliby na nim sypiały dwie osoby, byłby bardziej wgnieciony. I wtedy musiałabym odliczyć z kaucji za podwójne użytkowanie. To jedyna rada, bo nie sposób przecież upilnować, czy tu ktoś więcej nocuje, czy nie – madame DeLusac rozkłada bezradnie ręce. – Ja zresztą nie mam nic przeciwko temu, jeśliby tu kto z panią spał, tylko z jakiej racji ma być płacone za jedną osobę, kiedy leżą na łóżku dwie? Jasne, nieprawda?”*

„Moi państwo mają po 24 lata każde. Są piękni i młodzi. Stanowią śliczną parę. On brunet, ona z tych rzadkich we Francji blondynek. Gdy do nich nastałam, byłam zachwycona: dowcip, umiar, elegancja. Słowem, to wszystko, co składa się na pojęcie galijskiego esprit. Oto typowa francuska para w najlepszym tego słowa znaczeniu – myślałam. – Nareszcie coś, co nie jest ani Molierem, ani Balzakiem. Co nie jest satyrą.
- Mon papa est bien mechant – mały Giles, wykapany ojciec, wchodzi do kuchni i zamyka za sobą drzwi. (...)
- Pójdziesz z nami na spacer?
- Nie. Dzisiaj już nie. Mój czas się kończy – mówię spoglądając na zegarek.
- Jaki czas?
- No ten, co u was jestem.
- Za który ci mama płaci?
- Tak.
(...)
- Wyjdź z kuchni. Prosiłam cię. – Giles wychodzi. Po chwili wraca.
- Wiesz, co mama robi? – mówi szeptem.
- Nie.
- Przesuwa zegar.
- Jak to przesuwa? Przecież zegar wisi, nie stoi.
- Ale przesuwa wskazówki.
- Pewnie nakręca. Albo się zepsuł.
- Nie. Było za piętnaście czwarta; tak jak na twoim zegarku. A mama wzięła i przesunęła wskazówki na wpół do czwartej.
- Naprawdę?!
- Tak. I teraz będziesz całe pół godziny, aż do czwartej, a mama zapłaci ci tylko za kwadrans. A drugi kwadrans będziesz za darmo. Mama jest mądra. Mądrzejsza od ciebie.
- Tak mi się zdaje – mówię”*.

Obecnie, gdy czasy zmieniły się i różnice między Europą Zachodnią a tą zza dawnej żelaznej kurtyny zacierają się, nie mówiąc już o fantastycznych możliwościach podróżowania i pracy w całej Europie, książka Ewy Berberyusz straciła na aktualności. Ten bestseller sprzed pół wieku dzisiaj czyta się przede wszystkim dla czystej rozrywki, dla niezłej dawki humoru i obyczajowych spostrzeżeń. Zabawa przy tej lekturze nadal jest znakomita.


---
* Ewa Berberyusz, „Wychodne dla Ewy”, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa, 1966.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2182
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: