Dodany: 20.05.2006 12:06|Autor: dot59
Siedem kręgów konsumpcyjnego piekła
Już dosyć dawno nie zdarzyło mi się, abym po przeczytaniu książki nie poprzedzonej prasową wrzawą i nie obsypanej nagrodami, lecz przypadkowo wyciągniętej z bibliotecznej półki, była w równym stopniu zachwycona, przerażona i wstrząśnięta. Zachwycona – niesamowitą kreatywnością, z jaką autor wykorzystał banalny, zdawałoby się, wątek ludzkiej namiętności do kupowania i sprzedawania, jego umiejętnością szkicowania plastycznych, „filmowych” scen i kreślenia w kilku zdaniach celnych portretów psychologicznych. Przerażona – upiorną wizją świata zdominowanego przez gigamarkety i ludzi podporządkowanych gigantycznemu systemowi handlowemu aż do granic zatracenia siebie. Wstrząśnięta – uświadomieniem sobie, że ta książka, choć jej akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, to wcale nie science fiction, tylko najzwyklejsza fikcja literacka, oparta na całkiem realnych podstawach; prawdopodobieństwo istnienia obłąkanego ideologa handlu Septimusa Daya jest przecież wcale nie mniejsze, niż istnienia genialnego historyka-detektywa Roberta Langdona czy zapóźnionego w rozwoju szczęściarza Forresta Gumpa – zaś ludzi takich jak Frank Hubble, Linda i Gordon Trivettowie czy Rebecca Dalloway (nazwisko z pewnością wybrane nie nieświadomie), spotykamy wokół siebie niemal co dzień, a i niejedna z opisanych w powieści sytuacji już nieraz się zdarzyła, tylko na mniejszą skalę…
Handlowe imperium Daya, naznaczone błogosławieństwem i zarazem klątwą magicznej siódemki, to groteskowa projekcja marzeń wszystkich ludzi, wyobrażających sobie, że szczęście mierzy się tym, co można kupić – a równocześnie sardoniczne memento zagrożeń, jakie niesie ze sobą konsumpcyjna ideologia. Przejmujący portret Franka, który po trzydziestu paru latach pracy w Days uświadamia sobie, że on sam jako osobowość praktycznie nie istnieje, a jego związek z zatrudniającą go instytucją jest tak silny, że nie potrafi go zerwać – to równocześnie personifikacja idealnego „człowieka firmy”, postaci dobrze znanej każdemu, kto otarł się o szeregowych funkcjonariuszy wielkiego biznesu. Linda i Gordon uosabiają rzesze anonimowych konsumentów-szaraczków, dla których możność robienia zakupów właśnie TUTAJ jest rodzajem nobilitacji, a każda promocja i każda wyprzedaż – niemal życiową szansą (bo przecież wówczas zdobędą COŚ, na co dotąd nie mogli sobie pozwolić…). Panna Dalloway reprezentuje odchodzącą w przeszłość generację, dla której ważny jest sprzedawany produkt, a nie sama sprzedaż jako taka („Jest przekonana, że książki powinno się kupować dla ich rzeczywistej wartości, niewspieranej zabiegami promocyjnymi i marketingowymi”*) – i choć przynajmniej po części ma rację, obrana przez nią metoda protestu przeciw nowej rzeczywistości jest równie bezsensowna, co groźna dla niej samej…
Część społeczeństwa podzielająca pogląd Septimusa Daya, że „wszystko, co da się sprzedać, zostanie kupione, i wszystko, co da się kupić, będzie sprzedane”*, uzna zapewne tę książkę za wydumaną bzdurę, szerzącą oszczercze treści (jeśli tylko w ogóle zechce po nią sięgnąć…). Natomiast dla pozostałej części lektura „Days” będzie okazją do refleksji: gdzie się zatrzymać, żeby lekkomyślnie nie przekroczyć granicy dzielącej „być” od „mieć”?
---
* James Lovegrove, „Days”, przeł. A. Nakoniecznik, wyd. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2002.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.