"Pożegnania"
Akcja książki toczy się kilkanaście-kilkadziesiąt dni przed wybuchem wojny – kończy się 31.08.1939 r., a potem w ostatnich dniach wojny – w lutym 1945 r. – po zburzeniu Warszawy, ale przed wkroczeniem wojsk polskich i radzieckich.
Poznajemy bohatera-narratora, chłopaka 22-letniego, przyszłego, a raczej niedoszłego studenta. Razem z nim wędrujemy po ulicach Warszawy, gdzie już przeczuwa się mającą nadejść wojnę, ale wciąż jeszcze ludzie się bawią, piją, kochają, podróżują... Jeszcze swobodniej jest w Paryżu, dokąd w ostatnich dniach przed wojną udaje się nasz bohater, by z przypadkowo poznanymi ludźmi świętować ostatnie dni spokoju.
„- Co to za uczta pożegnalna? – spytałem zawiązując buty. – Z kim się pan właściwie żegna?
- Ze światem – powiedział Cachard głucho i ponuro.
- Czy zamierza pan popełnić samobójstwo?
- Ja nie, ale świat je popełni.”*
Po wojnie spotykamy naszego bohatera, doświadczonego wojną, cierpieniem, pobytem w Oświęcimiu (?). Razem z nim obserwujemy, jak ludzie ze środowiska inteligencji i arystokracji są zmuszeni zmienić dotychczasowy tryb życia, nieprzystosowani kompletnie do nowej rzeczywistości. Zaczynają być zależni od „niższych sfer”, a dotychczasowy porządek świata, hierarchia wartości zostają kompletnie zmienione. Bohater przygląda się temu z boku – od początku powieści piętnuje nienormalne chwilami, egzaltowane zachowanie „wyższych sfer”, ale tak samo potępia bezwzględne dążenia do władzy, majątku i pozycji ludzi niskiego pochodzenia.
Tytułowe pożegnania – to pożegnanie przede wszystkim z pokojem, z przedwojenną Polską i Europą, ale też z całym dotychczasowym porządkiem politycznym i społecznym.
Może to tylko moje wrażenie – ale książka wydała mi się powierzchowna, a właściwie niespójna i niekonsekwentna. Sama fabuła utworu przypominała mi labirynt – brnął Dygat w jakiś wątek, niby w ślepy zaułek, a potem go kończył, nie wracał, nie wiadomo było, czemu miał on służyć i po co autor go zamieścił. Pojawiły się postaci nie mające, moim zdaniem, żadnego uzasadnienia. O ile jeszcze potrafię zrozumieć rolę Cacharda, o tyle nie mogę dostrzec sensu wprowadzenia na karty powieści postaci Dodo.
Narrator-bohater kłamał często, lubił zmyślać na swój temat niestworzone historie, tak więc nie można do końca wierzyć w to, co mówi. I nie wiem, czy kiedy zwierzał się Mirkowi, że dwa lata spędził w Oświęcimiu – mówił wtedy prawdę, czy nie. Wydaje mi się – a podpieram się tu innymi literackimi przykładami - że człowiek po obozowych przeżyciach nie zachowywałby się tak, jak się zachowywał nasz bohater.
Ten brak spójności bardzo przeszkadzał mi w lekturze, niemniej jednak powieść czyta się bardzo szybko i przyjemnie (które to wrażenie też jest raczej niewspółmierne do treści, jeśli autor zamierzał przedstawić katastrofę współczesnego świata...). Dygat posiadał niezwykłą lekkość pióra, a takich perełek, jak cytat, który zaproponowałam wyżej, jest znacznie więcej.
Niewątpliwie warto znać tę powieść, chociaż epokowym dziełem z pewnością ona nie jest. Gdzieś tam w tle wybrzmiewa echo „Czarodziejskiej góry” Manna, ale to jednak zupełnie inna klasa autorów.
---
* S. Dygat, "Pożegnania", Wydawnictwo "Książka i Wiedza", Warszawa 1979, s. 115.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.