Dodany: 19.07.2005 09:35|Autor: tehanu
Jak pisać o górach?
Mroczna jak muzyka Wagnera potrafi być proza Joe Simpsona i do tego posępna niczym smagana wiatrem północna ściana Eigeru...
I taka jest w istocie, gdy Joe opisuje górskie sytuacje o naturze dramatycznej bądź śmiertelnej.
Z drugiej strony jest ciepła jak świeżo upieczone bułeczki, a przy tym w ogóle bez lukru, gdy idzie o historie typu człowiek człowiekowi partnerem.
Ale do rzeczy.
Wbrew pozorom nie jest łatwo napisać dobrą książkę o wspinaniu, gorzej, mówi się, iż stworzenie wybitnej literatury o alpinizmie jest zwyczajnie niemożliwe. Głównie dlatego, że oddanie wszystkich tych obłędów, które naprawdę gonią po głowie podczas górskich psychofizycznych epopej - a skala jest tu fatalnie szeroka: od ekstatycznego zachwytu, przez absurdalny humor, po śmiertelne przerażenie – jest zadaniem literackim o najwyższym stopniu trudności.
Do tego dochodzi pewien specyficzny aspekt, który wtłacza literaturę górską w dialektyczny ślepy zaułek. Otóż alpinista, zwłaszcza ten dobry, nie może być człowiekiem nazbyt wylewnym i najczęściej rzeczywiście nim nie jest; alpinizm to w końcu sztuka panowania nad emocjami. Literatura natomiast - żeby w miarę dosłownie oddać wulkany rzeczywistości i jej pokrętne labirynty – wymaga kompletnego otwarcia umysłu i innych narządów typu serce i wątroba, wymaga też ekshibicjonistycznej wręcz umiejętności babrania się w swojej jaźni, umiejętności rozdzierania swojego wnętrza i rozprzestrzeniania go bez przeinaczeń (ewentualnie mniej lub bardziej rozdymając) po papierze, w postaci znaków pisarskich.
Jakby tego było mało, grawitacyjnie i spontanicznie okoliczności ścian, lodów, sytuacji skrajnych i granicznych wysiłków, powodują mimowolne osuwanie się frazy w patos i organy.
Dlatego, koniec końców, powstały niezliczone złe - w sensie literackim - książki o wspinaniu. Jakieś fotograficzne zapisy tysięcy technicznych szczegółów lub dla odmiany poetyckie, ckliwe baśnie i biedronki na łąkach, niewiele mające wspólnego z rzeczywistością. Litanię zamykają bezlitosne, ociekające obsceną niby-to-dokumenty międzyludzkich rzeźni i krwawych jatek, tak chropawe, że aż boli w mózgu przy czytaniu.
Simpson, jednakże, posiada tę rzadką umiejętność: Simpson o wspinaniu pisać potrafi. I pięknie, i prawdziwie zarazem.
„Zew” jest pozycją dość wyjątkową – w sensie literatury górskiej; otóż podstarzały, niezbyt mocny alpinista opowiada w niej głównie o strachu i wątpliwościach, o zniechęceniu i niespełnionych marzeniach, o drobnych sukcesach jedynie wspomina.
Język jest prosty, ale w żadnej mierze nie ubogi. Simpson wali szczerością po stronach i wyłuskuje swoje przeżycia organicznie dosłownie, z delikatnym tylko cieniowaniem w kierunku grozy i apokalipsy.
Emocje promieniują z kartek jak żar z otwartego pieca, pęcznieje jak bób we wrzątku napięcie. Czuć otchłanie, czuć dotyk skały, czuć walące się na głowę głazy i inne twarde bryły. Jeszcze tylko mały wykład z historii umierania ludzkości za Eiger, jego północną ścianę ścian i garść osobistych, raczej gorzkich, uwag o przemijaniu…
Wszystko to razem: świetna książka.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.