Dodany: 28.03.2024 09:18|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Za dużo „przypraw” w postaci podstępów i knowań


Na fali powracającego sentymentu do literatury z połowy XIX wieku chwyciłam się w końcu za twórczość Wilkiego Collinsa, do której miałam zamiar zabrać się parokrotnie w ciągu ostatnich, powiedzmy, trzydziestu lat, i jakoś zawsze zamiar spełzał na niczym. Gdybym miała jakąś jego powieść wypożyczyć z biblioteki, pewnie też by się tak skończyło, ale ponieważ są w Biblionetce ludzie, którym wystarczy wspomnieć, że się jakiegoś pisarza jeszcze nie zna, a od ręki służą pożyczką co najmniej jednej próbki jego twórczości, to i „Córki niczyje” stanęły kiedyś na mojej półce, czekając, aż je zaszczycę uwagą.
No i doczekały się. Zapowiadało się z początku na solidny dramat obyczajowy.

Oto państwo Vanstone, on w wieku nieco ponad średnim, ona po czterdziestce, żyją sobie spokojnie i może nie wystawnie, ale też nie ubogo w niewielkim mająteczku Combe-Raven z dwiema dorosłymi córkami (dwudziestosześcioletnia Nora wedle ówczesnych norm jest już właściwie starą panną; osiemnastoletnia Magdalen nie ma jeszcze prawnej możliwości stanowienia o sobie, ale za zgodą rodziców spokojnie mogłaby już być wydana za mąż) i trzecim dzieckiem w drodze, oddaną guwernantką Harriet Garth (po tylu latach bardziej przyjaciółką rodziny, niż pracownicą) i garstką personelu domowego. Otrzymany przez pana domu list z zagranicy burzy dotychczasowy spokój. Rodzice, nie zdradzając nikomu celu podróży, w pośpiechu wyjeżdżają do stolicy, po powrocie niby wszystko wraca do normy, ale dalej panuje jakaś dziwna atmosfera. Tym bardziej, że Magdalen (która właśnie ujawniła swoje zdolności aktorskie w amatorskim przedstawieniu, jednak o karierze scenicznej marzyć nie może – jest wszak córką ziemianina!) zakochała się po uszy w synu sąsiada, Franku Clare, którego określenie jako „nicpotem” może być jeszcze komplementem dla owego młodziana. Wszyscy, włącznie ze starszym panem Clare, są temu związkowi przeciwni, lecz ojciec pragnie dobra Magdalen i ostatecznie data ślubu zostaje ustalona za rok. Do ślubu jednak nie dochodzi, gdyż pan Vanstone ginie w wypadku kolejowym (której to podróży by nie przedsięwziął, gdyby nie pewne kwestie związane z planowanym zamążpójściem córki), zaś żona na wieść o tragedii doznaje szoku, w następstwie którego przedwcześnie rodzi dziecko i wraz z nim niebawem umiera. Już samo to wystarczyłoby, żeby Norę i Magdalen przytłoczył ból i żal. Ale to dopiero początek nieszczęść i upokorzeń, okazuje się bowiem, że czeka je „jeszcze jakaś większa niż sieroctwo krzywda”[1]. Jak się bowiem okazuje, ojciec nie pozostawił po sobie ważnego testamentu, a ponieważ obie panny przyszły na świat jako owoce związku nieformalnego, usankcjonowanego dopiero lata później, prawo uważa je za „dzieci niczyje” [2] i nakazuje im zdać się na łaskę stryja, któremu przypada cały majątek. Gdyby ów stryj był normalnym człowiekiem, może potraktowałby je łaskawie, ale to egoista, skąpiec i nienawistnik, od lat nieutrzymujący kontaktów z bratem, a tym bardziej z jego potomstwem… I oto dziewczęta muszą opuścić dom, w którym się wychowały, i poszukać dla siebie jakiegoś płatnego zajęcia. Rozsądna i potulna Nora wybiera tę samą drogę, co panna Harriet: będzie uczyła cudze dzieci i doglądała ich. Impulsywna i buntownicza Magdalen zamierza zostać aktorką, układając w międzyczasie plany zemsty na bezdusznym stryju…

Po tym dramatycznym początku natura powieści diametralnie się zmienia, przeistaczając się w coś w rodzaju powiastki łotrzykowskiej.
Na scenę wkracza parę groteskowych postaci: powinowaty zmarłej pani Vanstone, niejaki kapitan Horacjusz Wragge, zarobkujący jako trochę prywatny detektyw, a trochę zwykły oszust; jego małżonka Matylda, zupełnie nieatrakcyjna i opóźniona w rozwoju umysłowym, a poślubiona – wiadomo – dla majątku; stryjeczny brat panien Vanstone, Noel, człowiek tyleż chorowity i niezbyt mocny w rozumie, co rozpaskudzony dobrobytem i przy tym sterroryzowany przez wieloletnią gospodynię w domu ojca, przebiegłą Szwajcarkę Virginie Lecount. Zaczynają się ucieczki, przebieranki, udawanie, zakradanie się do cudzych mieszkań i knucie, zajmujące więcej niż 2/3 objętości prawie osiemsetstronicowej powieści, by zaowocować zakończeniem Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.
Głębia psychologiczna, którą aż by się prosiło rozbudować (fantastycznym do tego materiałem byłby wątek panów Clare: rzadko się spotyka ojca, który tak bardzo gardzi swoim synem. Faktem jest, że Frank nie daje nikomu żadnego powodu, by go cenić, jednakże czy nie mogło być tak, że ojciec z jakiegoś powodu zawsze miał go za mięczaka i niedojdę, a on po prostu wpasował się w ten schemat, uznając podświadomie, że nie ma co się starać, bo i tak na pochwałę nie zasłuży?), gdzieś się ulatnia, powracając tylko na chwilę – ale jakoś mniej przekonująco – w momencie, gdy Magdalen ma zamiar popełnić największe, jak się zdaje, głupstwo w swoim życiu.

Język od początku do końca jest barwny i wyrazisty, jak to zresztą u większości XIX-wiecznych pisarzy, których dzieła przetrwały do naszych czasów (chociaż można w nim z rzadka wypatrzyć jakąś drobną niezręczność, wynika ona raczej z tego, że dane wyrażenie po angielsku brzmi mniej więcej dobrze, zaś jego wierne oddanie po polsku niekoniecznie: „wysoka, szczupła i ze stanem wiosennej temperatury malującym się czerwono na jej nosie”[3]; „owo pytanie, posługując się jego ulubionym określeniem, zupełnie go skonfundowało”[4]), towarzyszy mu ciekawa kompozycja (między właściwe partie narracyjne wstawione są intermedia, złożone z listów pisanych przez kilka postaci na przemian, czy też z zapisków Wragge’a) i kapitalnie scharakteryzowane postacie (oto wyimek z opisu pani Lecount: „Elegancka czarna suknia noszona przez nią na znak żałoby (…) była czymś więcej niż tylko suknią: była misternym hołdem złożonym śmierci. Jej niewinny muślinowy fartuszek sam w sobie stanowił poemat na cześć funkcji, którą pełniła w domu swego chlebodawcy. Jej kolczyki z czarnych paciorków cechowała tak wielka skromność, że patrzący na nie kwakier nie musiałby obawiać się, że popełnia grzech. Jej urokliwie pulchne oblicze doskonale harmonizowało z urokliwie pulchną sylwetką”[5]), natomiast to nafaszerowanie intrygi zdarzeniami jak z trzeciorzędnej tragikomedii trochę przekroczyło moją wytrzymałość. Miała być piątka, skończyło się półtorej oceny niżej. Co zresztą wcale nie wyklucza, że jeszcze spróbuję się z twórczością Collinsa spotkać.

[1] Wilkie Collins, „Córki niczyje”, przeł. Magdalena Hume, wyd. Wydawnictwo MG, 2016, s. 123.
[2] Tamże, s. 143.
[3] Tamże, s. 5.
[4] Tamże, s. 87.
[5] Tamże, s. 282.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 285
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: