Dodany: 20.03.2024 13:38|Autor: fugare

Amerykanin w Bretanii


Na początek potencjalnym czytelnikom należy się informacja, że przygody Amerykanina Marka Greenside’a w Bretanii miały miejsce w 1991 roku, czyli już jakiś czas temu, ale ponieważ humor i anegdota starzeją się powoli, mentalność ludzka zmienia się jeszcze wolniej, a wiek niektórych zabytków tego zakątka Francji liczy się w tysiącach lat, można uznać, że jest w dalszym ciągu aktualna.

"Nie będę Francuzem, choćbym nie wiem jak się starał!", zarzeka się przekornie autor już w tytule, jednak wcale nie dlatego, że nie chciałby nim zostać, czy z powodu niemożliwych do zaakceptowania cech tej nacji. Wszystko z racji zaskakującej go - i tu trzeba od razu dodać: zazwyczaj pozytywnie - odmienności Francuzów.

Podobno nic na świecie nie zdarza się przypadkowo. A jednak! Wakacje za oceanem - we Francji, a konkretnie w Bretanii, to naprawdę nie był pomysł Marka. Kiedy jego dziewczyna przedstawiła mu tę propozycję, starał się za wszelką cenę uniknąć 10-godzinnego lotu z Nowego Jorku i podróży pociągiem z przesiadkami. Długo poszukiwał przyczyn, dla których mógłby przekonać partnerkę do zmiany decyzji, dopominając się aby sprawdziła "..czy łóżka są wygodne, materace twarde, czy jest tam bieżąca woda, telewizor, stereo, samochód, ekspres do kawy, prysznic, łazienka, pralka, suszarka, zmywarka, piekarnia, rynek, poczta, rowery i sąsiedzi, którzy nie mają nic przeciw temu, aby obok zamieszkali Amerykanie"[1]. W końcu nie wypadało już się wymigiwać, więc po zapewnieniach, że wszystko zostało dokładnie przeanalizowane i przygotowane na ich przyjęcie, znaleźli się w malutkim miasteczku w departamencie Finistère w wynajętym na dwa miesiące domu. Co prawda, na miejscu okazało się, że warunki nie były wcale takie idealne, a związek nie przetrwał nawet do końca wakacji, za to uczucie, jakim zapałał autor do Francji i Francuzów sprawiło, że ten kraj stał się jego drugim domem – w przenośni i dosłownie.

To nie jest typowa literatura podróżnicza, choć od podróży się rozpoczyna i wszystko zdaje się na to wskazywać. Nie jest to również forma przewodnika po ciekawych miejscach. To raczej humorystyczna relacja ze spotkania mentalności amerykańskiej z francuską, wielkomiejskiej z sielską, nowoczesnego nowojorczyka z francuskimi potomkami Celtów, czyli klasyczne zderzenie kultur. Do autora od początku poczułam sympatię, bo jak nie polubić kogoś, kto zabiera ze sobą na wakacje (oprócz kilku butelek ulubionego napoju dla dorosłych) walizkę pełną książek – francuskiej klasyki literatury pięknej - a ze swojej niewiedzy i amerykańskich przyzwyczajeń potrafi się śmiać, pokazując czytelnikowi siebie w roli bohatera-nieudacznika większości anegdotycznych sytuacji. Bretania – jej krajobrazy, malownicze plaże, urwiste wybrzeża, zieleń i sielankowa atmosfera - zachwyca Marka, ale tym, co zdumiewa go najbardziej, są ludzie: ich serdeczność, bezinteresowność, życzliwość i zaufanie, jakim go obdarzają. Począwszy od piekarni, w której zostaje obsłużony mimo, że nie ma przy sobie pieniędzy, nie mówi po francusku i jest to pierwszy dzień jego pobytu w miasteczku, po procedurę wzięcia kredytu na zakup domu. Bardziej niż na opisywaniu zalet turystycznych regionu, choć i takie informacje znajdziemy, autor skupia się na przekazywaniu swoich emocji związanych z załatwianiem codziennych spraw i kontaktach z lokalnymi mieszkańcami, które często przebiegają zupełnie inaczej niż się spodziewał. Zdanie, które wypowiada, jest zarazem kwintesencją i najlepszym podsumowaniem tej bardzo zabawnej, ale wcale niebanalnej książki:

"W Stanach, gdzie żyje mi się nieźle i umiem załatwić sobie to, co chcę, często jestem zły i sfrustrowany - zwłaszcza przez długie kolejki, ruch uliczny i automatyczne sekretarki. Ale we Francji, gdzie jestem bezradny jak dziecko i mój los zależy od dobrej woli innych, co w USA byłoby przekleństwem dla każdego dorosłego osobnika płci męskiej, jestem wdzięczny. Nigdy nie mówię tego głośno (bo się boję, że mi przejdzie) ani nie zwierzam się z tego nikomu (byłbym zakłopotany) ale dni które spędzam w Bretanii, to dni łaski"[2].

Sięgnęłam po książkę Marka Greenside’a z nadzieją na oderwanie się od rzeczywistości i natłoku nieprzyjemnych informacji, które nie pozwalają (nawet optymistom) spoglądać w przyszłość bez obaw i ta niepozorna książeczka spełniła swoją rolę, a nawet dała mi więcej niż oczekiwałam. Poza uśmiechem i apetytem na "croissants et baguettes", tęsknotą do takich problemów, jak korniki w podłodze, przypomniała mi o mocy zwykłej ludzkiej życzliwości, uśmiechu, cierpliwości i dobrych intencji. To właśnie o takim świecie Mark Greenside napisał tę książkę, która nie jest może typową przedstawicielką swojego gatunku i może nie wypełni luki w wiadomościach na temat zabytków i innych turystycznych zalet tego pięknego regionu Francji, ale z pewnością spełni rolę podnoszącej na duchu, emanującej ciepłem i humorem lektury o ludziach przyzwoitych, pogodnych, a może nawet pozwoli chociaż na trochę uwierzyć, że może istnieć taki raj, który zmienia ludzi, bo jak autor podkreśla:

"Przebywanie we Francji wyzwala we mnie najlepsze cechy charakteru, podoba mi się to i zadziwia - i nawet kiedy sądzę, że nie wyjdzie mi na dobre okazuje się korzystne. To lekcja, której uczę się na nowo każdego dnia i której nie zapominam" [3].

[1] Mark Greenside, „Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)”, przeł. Teresa Tomczyńska, wyd. Świat Książki, 2015, s. 12.
[2] Tamże, s. 173.
[3] Tamże, s. 91.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 193
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: