Dodany: 13.02.2024 19:22|Autor: Marioosh

O służbie wojskowej - bez patosu i bez goryczy


Chyba każdy, kto odbył służbę wojskową i to bez różnicy, czy zasadniczą, zawodową czy dobrowolną, mógłby czytając tę książkę odnaleźć w niej siebie; mnie samemu, mimo tego, że poszedłem w kamasze prawie trzydzieści lat temu, niektóre sceny stawały przed oczami tak, jakbym sam w nich uczestniczył. Autor opisał pierwszy okres swojej służby w sposób malowniczy, efektowny i pozbawiony nadmiernej propagandy; nie są to patetyczne wspominki starego wiarusa lecz sympatyczna historia, w której są pokazane wojskowe realia, ale też męska solidarność i lojalność, służbowa wspólnota i żołnierski etos.

Autor, ukrywający się tutaj (tak mi się wydaje) jako Jerzy Drewicz, niechętnie idzie w 1949 roku do wojska; ma jednak maturę, więc zostaje wysłany do Szkolnej Kompanii Oficerów Rezerwy w oficerskiej szkole rezerwy piechoty zmotoryzowanej w Górowie (nie udało mi się rozszyfrować jakie faktyczne miasto kryje się pod tą nazwą – Wrocław?), by tam odbyć roczne szkolenie i w jego trakcie zdecydować, czy będzie chciał wiązać przyszłość z wojskiem. No i dalej już mamy prozę służby: pobudka, zaprawa, szkolenie, ćwiczebne alarmy, strzelanie, musztra, przysięga, służba wartownicza, przepustki, lewizny, dziewczyny, nieszczęśliwe miłości, awanse i finałowe ćwiczenia na obozie letnim, gdzie podchorążowie przechodzą egzamin z taktyki w zakresie dowodzenia plutonem w natarciu. A wszystko jest tylko preludium do oficerskich szlifów: narrator, choć mówi: „Przecież ja wcale nie mam zamiaru pozostać w wojsku!” [1] pod wpływem sugestii przełożonych („Wam to tylko być oficerem” [2]) oraz własnych przemyśleń („Zawodowa służba wojskowa zapewni mi znacznie większe możliwości niż praca w cywilu” [3]), mimo pewnych wątpliwości („Czy stanę się prawdziwym dowódcą, oficerem i wychowawcą?” [4]) zostaje podporucznikiem Ludowego Wojska Polskiego.

I wszystko jest pokazane bardzo rzetelnie i sympatycznie; jest trochę starych, żołnierskich sztuczek typu straszenia młodego wartownika tym, że w okolicy ktoś wymordował całą rodzinę i się powiesił, a teraz jego duch straszy w okolicy (sam tego doświadczyłem ale nie łyknąłem:-), jest dużo żołnierskiej, męskiej przyjaźni, sympatii, braterstwa i koleżeńskości – ale jest też trochę prawdy czasu: autorowi daje się do zrozumienia, że jeśli nie zapisze się do ZMP, to nie dostanie awansu, na co przytomnie odpowiada: „To znaczy, że o awansie decyduje przynależność do organizacji, a nie poziom wiedzy wojskowej?” [5]. Taka była smutna prawda – sam spotykałem żołnierzy, którzy mówili, że blokowano im awans, bo nie należeli do PZPR. I pewnie spyta ktoś: a gdzie apolityczność wojska? – a ja brutalnie odpowiem: apolityczności w wojsku tak właściwie to nie było nigdy.

Jest też trochę zastanawiających i intrygujących spostrzeżeń – autor przyznaje się, że w latach powojennych należał do Związku Walki Młodych, czyli do młodzieżowej przybudówki Polskiej Partii Robotniczej, ale został z niego usunięty za nadmierny indywidualizm i uznany za wroga ludu. Czy ktoś taki w apogeum stalinizmu mógł być w ogóle brany pod uwagę jako kandydat na oficera? Zaprawdę musiało być wtedy naprawdę wielkie zapotrzebowanie na wykształconych żołnierzy, skoro przymknięto na to oko. Poza tym zastanawia mnie w tej książce mała napastliwość wobec kościoła – mamy jednego z bohaterów, który zrezygnował z kapłaństwa i został żołnierzem, ale wciąż używa seminaryjnego języka, zachęca kolegów do chodzenia na msze i wręcz uważa, że bez względu na wyznanie „w wojsku powinni wprowadzić przymus chodzenia do kościoła”, bo „umoralniające kazania nie pozwolą nikomu zejść na złą drogę” i w ogóle „trzeba by tu jakoś inaczej... no, żeby tak państwo i Kościół... ręka w rękę. No wiesz...” [6]. O, zgrozo! Państwo i Kościół w 1950 roku ręka w rękę??? A afera Caritasu, gdzie oskarżano Episkopat o wrogość wobec władzy ludowej?

I taka jest ta książka – prawdziwa, sympatyczna, pokazująca ludzkie oblicze wojska – a jednocześnie trochę zagadkowa: czy po 1956 roku kaganiec cenzury był jeszcze taki luźny, żeby autor w 1963 roku mógł sobie pozwolić na takie niebezpieczne dygresje? Szkoda, że nie można znaleźć w internecie praktycznie żadnej informacji o Leonie Dembińskim – może gdybyśmy wiedzieli, jakie stanowisko zajmował w MON-ie, mielibyśmy świadomość tego, co mógł napisać. Zastanawia mnie tylko, czy napisany przez autora w następnym roku kryminał „G-20 żąda pomocy” nie jest w pewnym sensie delikatną sugestią, czym on się w wojsku zajmował. Dobrze się tę książkę czyta i myślę, że nie tylko stare trepy wspominające swoją służbę mogą się przy niej dobrze rozerwać – na pewno lepiej niż granatem:-)

[1] Leon Dembiński, „Podchorąży”, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1963, str. 132.
[2] Tamże, str. 220.
[3] Tamże, str. 252.
[4] Tamże, str. 253.
[5] Tamże, str. 135.
[6] Tamże, str. 79.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 66
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: