Dodany: 02.12.2023 15:54|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Miała być randka, był napad


Budki i półki książkowymienne bywają źródłem literatury osiągalnej obecnie z trudem lub wcale. Ostatnio w jednej takiej znalazłam dwa okazy gatunku czytywanego czasem przez jedną z zaprzyjaźnionych pokrewnych dusz. Obawiałam się tylko, czy w środku nie znajdę tandetnych peanów na cześć Milicji Obywatelskiej, a nie daj Boże jeszcze czegoś o niemieckich szpiegach, bo wówczas wstyd by mi było czymś takim uszczęśliwić kogoś, kto ceni dobry kryminał w starym stylu. Za swój obowiązek uznałam więc przeczytanie rzeczonych dziełek przed ewentualnym wręczeniem. Zaczęłam od „Spotkania pod zegarem”, które okazało się całkiem przyzwoitą historią tyleż kryminalną, co obyczajową z wątkiem romansowym.

Na pierwszym planie pozostaje przez prawie cały czas Kalina Łękowska, dwudziestoparoletnia kasjerka Spółdzielni Oszczędnościowo-Pożyczkowej w Żurawicach, córka emerytowanego zawiadowcy stacji (a w tej małej społeczności stary kolejarz to nie byle kto). Dziewczyna kocha z wzajemnością niejakiego Jacka Dąbrowę; to niemal chodzący ideał, bo pracowity, solidny, uczciwy, do tego wysportowany, przystojny, powszechnie lubiany – ale „rodzice Kaliny kręcą na niego nosem: za mało zarabia jak na ich gust. Listonosz – czy, jak się dziś mówi, doręczyciel – z trzynastą grupą uposażenia to rzeczywiście nie bogacz”[1], a właśnie o zięciu-bogaczu państwo Łękowscy marzą, bo niewątpliwie dołożyłby się do wykończenia budowanego od lat domu. I nawet w okolicy mieszka ktoś taki, nie dość tego, ten „wielkiego serca człowiek” [2] już awansem obiecuje ojcu pomoc finansową, tylko, że jest od dziewczyny o jakieś dwadzieścia lat starszy i wcale jej nie interesuje. Jacek nalega, by wreszcie powiedziała „tak”, a co więcej, postawiła rodziców przed faktem dokonanym, ona zwleka, bo wie, z jakimi wyrzutami się spotka. Decydującą rozmowę z jednym i z drugim odkłada na następny dzień. Ale do rozmowy nie dochodzi, bo oto na oczach Anastazego Jaśmina, owego bogatego starego kawalera, Kalina w biały dzień zostaje ofiarą napadu rabunkowego. Nierozpoznany przez nikogo bandyta wyrywa jej niesioną na pocztę teczkę z całodziennym obrotem kasy, zabija młodzieńca, który puścił się za nim w pogoń i ucieka na skradzionym rowerze. Tak skutecznie, że wyprowadza w pole nader liczną ekipę tropiącą. Przybyły w sukurs miejscowej milicji kapitan Chmura jest przekonany, że napadu musiał dokonać ktoś miejscowy, doskonale wiedzący, kiedy i jaką drogą będzie szła kasjerka z pieniędzmi, niemający alibi na czas dokonania napadu, no i oczywiście doskonale jeżdżący na rowerze. Potem pojawiają się kolejne poszlaki, coraz bardziej zacieśniające krąg podejrzeń wokół jednej jedynej osoby, za której niewinność większość mieszkańców Żurawic dałaby sobie głowę uciąć…

Przyznam, że też dałam się zwieść, bo skoro wszystko na kogoś wskazuje, to może tylko kwestia udowodnienia winy? A skoro ktoś ma murowane alibi, to przecież czytelnik podejrzewać go nie może! Jednak w najbardziej nawet kunsztownych planach zdarzają się dziury, które ktoś czy to przez przypadek, czy dzięki swojej dociekliwości odkryje, i takim właśnie niedociągnięciom zawdzięcza sprawca ostateczną porażkę. Nie jest to może najbardziej olśniewająca intryga, ale na tle licznych peerelowskich kryminałów milicyjnych wybija się na plus.

Natomiast tym, co najbardziej mnie zajęło i ujęło, jest – podobnie, jak u niezastąpionej Lady Agathy – tło.
Sporo wyrazistych charakterów, zaczynając od obojga starych Łękowskich, złączonych przed laty węzłem małżeńskim nie tyle z własnej, co z rodzicielskiej woli, wciąż zasklepionych w żałobie po synu poległym w ostatnich tygodniach wojny i prawie już nieumiejących ze sobą rozmawiać, poprzez zazdrosną kelnerkę Andzię, pozostającą cały czas w cieniu ładniejszej przyjaciółki, oraz żeński personel okolicznych sklepów w osobach pań Cagowej, Majcherkowej i Wiśniewskiej, aż po postacie trzecioplanowe lub epizodyczne, jak była żołnierka Marianna (zgadłby ktoś, że to właśnie ona, „ta gruba telegrafistka z poczty, co to ją Kościuszką w spódnicy nazywają”[3], stanie się bohaterką skromnego i wzruszającego pobocznego wątku miłosnego?) czy multipotencjalny aktywista w osobie naczelnika poczty („W Radzie Narodowej – Nenko. We Froncie Jedności Narodowej – Nenko. TPPR, PTTK, LOK, ochrona przyrody, opieka nad harcerstwem – Nenko”[4]).
I te wszystkie relacje między poszczególnymi osobami, te animozje, ploteczki, dogadywanie, mędrkowanie…
I realia, których część już dziś jest uroczo nieaktualna, jak zarobki listonosza (800 zł) i kasjerki (1200) czy schemat dostaw obuwia („z damskimi sandałkami o numeracji trzydzieści pięć i trzydzieści dziewięć. Sandałki te przysłano oczywiście u schyłku lata, dodając do transportu po pięć par »szóstek« i »siódemek«; będą teraz leżały przez całą zimę…”[5]), a część wręcz archaiczna, jak wyposażenie poczty: „kałamarze pełne atramentu i (…) obsadki ze zdatnymi do użytku, nie porozdwajanymi stalówkami”[6].

Jeśli dodać do tego narrację pisaną ładną polszczyzną (w której nie do końca pasowało mi częste zmienianie czasu z przeszłego na teraźniejszy i na odwrót, ale nie na tyle, by mi to utrudniało czytanie), z udaną stylizacją dialogów na mowę potoczną, ostateczne wrażenie okazało się całkiem korzystne.

[1] Barbara Gordon, „Spotkanie pod zegarem”, wyd. Wydawnictwo Poznańskie, 1965, s. 6.
[2] Tamże, s. 13.
[3] Tamże, s. 47.
[4] Tamże, s. 119.
[5] Tamże, s. 30.
[6] Tamże, s. 118.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 139
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: