Dodany: 26.11.2023 11:45|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Poirot nie porzuca tropu


Już miałam zmobilizować cały swój potencjał emocjonalny na pożegnanie z jednym z najbardziej lubianych detektywów – bo z całej twórczości Lady Agathy została mi tylko „Kurtyna” (nie licząc paru kompilacji, zawierających znane mi wcześniej opowiadania) – po czym ku swemu zdumieniu, a z pomocą innego miłośnika pisarstwa Królowej Kryminału, odkryłam, że po lekturze jednej z powieści z Poirotem nie ma w moich książkowych zapiskach ani śladu, po innej zaś, czytanej co najmniej z dziesięć lat temu, została tylko bardzo krótka i bardzo ogólnikowa notatka, na podstawie której nie potrafię sobie przypomnieć nawet zarysu treści. Cóż więc było prostszego, niż wziąć się za powtórkę?

Zaczęłam od krótszej, „Czarnej kawy”, już na wstępie natrafiając na interesujący szczegół biograficzny w postaci w miarę dokładnie podanego czasu akcji i wieku Poirota: jest mianowicie rok 1934, a on liczy sobie sześćdziesiąt kilka lat. Załóżmy, że dla równego rachunku 64. Wówczas musiałby się urodzić w roku 1870. W 1904, kiedy pierwszy raz współpracował z Jappem – datę tenże Japp podaje w „Tajemniczej historii w Styles” – miałby lat 34 (a ile sam Japp? Skoro teraz, w roku 1934, jest określony jako „mężczyzna w średnim wieku” [1], to 30 lat wcześniej musiałby być maksymalnie dwudziestoparolatkiem, a czy wówczas brałby udział w rozwiązywaniu sprawy o zasięgu międzynarodowym?), zaś rozwiązując pierwszą swoją sprawę w Anglii, pod koniec I wojny światowej (1918-1919?), 48 czy 49 (Japp powiada: „Oczywiście wtedy był pan już na emeryturze” [2]; taki wiek chyba wówczas do emerytury jeszcze nie uprawniał, ale zważywszy na to, że Poirot był ranny, po czym pozostała mu mniej sprawna noga, pewnie odesłano go na wcześniejszą jako weterana).

W każdym razie, jako emeryt będąc jakoś zabezpieczony finansowo, nie chwyta się automatycznie każdej sprawy, lecz jedynie takiej, która wzbudzi jego szczególne zainteresowanie. Tym razem jest to prośba zasłużonego naukowca, sir Clauda Amory’ego, o wykrycie, kto spośród jego domowników pragnie wykraść bezcenny dokument z „wzorem bombardowania atomu” [3] (gdyby ktoś miał wątpliwości, oczywiście nie chodzi o „bombardowanie atomu” – w oryginale: „to bombard the atom” [4] – tylko o materiał wybuchowy o niezwykłej sile rażenia, czyli najwyraźniej bombę atomową. Ale akurat w fizyce Lady Agatha nie musiała być biegła). Ponieważ tak się składa, że Hastings akurat bawi w Anglii, mały Belg zabiera go ze sobą do posiadłości Amorych. Gdy są w drodze, sir Claud stwierdza, że bezcenny papier znikł z sejfu, postanawia zatem podczas picia poobiedniej kawy „zaaresztować” domowników w bibliotece, dając im jednak szansę zwrócenia przedmiotu kradzieży w ciągu minuty, na którą zostanie wyłączone światło. Mija owa minuta, światło zapala się ponownie. Zmieniły się dwie rzeczy: na stole leży koperta, której tam wcześniej nie było, zaś w fotelu leży bez ruchu organizator tego spektaklu… No i Poirot z Hastingsem dopiero mają co robić! Co prawda część domowników wyraźnie nie chce wszczynania śledztwa, jednak detektyw oznajmia: „niekiedy trudno jest naprowadzić psa na trop. Ale jak tylko go znajdzie, za nic w świecie nie porzuci. Jeżeli jest dobrym psem. A ja, Herkules Poirot, jestem bardzo dobrym psem!” [5] i tego postanowienia się trzyma. Oczywiście jego szare komórki napotkają na niejedną trudność, zwłaszcza, że prawie każdy z obecnych coś przemilcza, niejeden nawet celowo usiłuje wprowadzić go w błąd, a Hastings, jak zwykle, bombarduje go swoimi pochopnymi koncepcjami…

Tak dalece nie pamiętałam treści z poprzedniego czytania, że zagadka była dla mnie jak nowa, i – jak w większości przypadków – nie wytypowałam trafnie osoby odpowiedzialnej za morderstwo. Ale, prawdę mówiąc, specjalnie mi na tym nie zależało, wolałam cierpliwie śledzić tok rozumowania Poirota i czekać na finał, w międzyczasie przyglądając się relacjom w rodzinie Amorych.
Sir Claud pokazuje się na scenie w sumie na krótko – ot, oschły naukowiec, może trochę przeczulony na punkcie swojego odkrycia, więc czepiający się wszystkich, którzy choćby potencjalnie mogliby mu przeszkodzić w zdobyciu sławy – i naprawdę poznajemy go dopiero po śmierci. Egoista, trwoniący rodzinny majątek na wynalezienie czegoś, za co powinien być przez ludzkość wymazany z historii, a nie sławiony. Tyran, dyktujący wszystkim domownikom, jak mają żyć. Jedyną osobą, która wydaje się rzeczywiście zmartwiona jego śmiercią, jest niezamężna siostra Karolina (ale czy nie dlatego, że została wychowana w duchu wiktoriańskiej przyzwoitości i jest święcie przeświadczona, iż nieokazywanie żałoby źle by o niej świadczyło)? Jakie to smutne: być kimś, za kim nie zatęskni nawet syn…
Syn, jak się zresztą zdaje, nie należy do tych idealnych młodzieńców, którzy mogliby coś osiągnąć, gdyby nie apodyktyczni rodzice; ma żal do ojca, że ten kazał mu odejść z wojska, ale nie ma raczej pomysłu na życie poza tym, że gdyby otrzymał pieniądze, których mu ojciec nie daje, to by dopiero rozwinął skrzydła… a w międzyczasie zdążył narobić długów i ożenić się z ledwie poznaną dziewczyną, nie myśląc o tym, jak utrzyma rodzinę.
Jego młoda żona Lucia, pół-Włoszka, jest przykładem człowieka na skraju wyczerpania nerwowego: nie dość, że jej wspomnienia z własnego życia rodzinnego nie należą do miłych, teść jej nie akceptuje, ciotka męża zamęcza bzdurnymi mądrościami, a mąż jest sfrustrowany układami z ojcem, to jeszcze dziewczyna ma tajemnicę, której ujawnienia panicznie się boi.

Wracając do panny Karoliny, to stanowi ona wyjątkowo piękne połączenie wiktoriańskiej pruderii z zupełnie niewiktoriańskim brakiem taktu i trafiającą się w każdej epoce ciasnotą umysłową. Trzepie językiem przy każdej okazji i na każdy temat, niekoniecznie z sensem; a to komunikuje Poirotowi:
„Lucia to sierota, nie miała nikogo na świecie. Bardzo to smutne, choć czasami zastanawiam się, czy nie było w gruncie rzeczy błogosławieństwem. Gdyby miała wielu cudzoziemskich krewnych - byłoby to nieco męczące, nie sądzi pan? Wie pan przecież, jacy są cudzoziemcy! Są... och! – Urwała nagle, odwracając się na krześle i spoglądając z zakłopotaniem na Poirota. – Och, proszę mi wybaczyć!”[6],
a to oznajmia Lucii:
„Wiem, co to znaczy spędzić całe życie za granicą; jest to wielce nieodpowiednie dla młodej dziewczyny – niewłaściwy sposób wychowania, a poza tym ludzie na kontynencie mają bardzo dziwne wyobrażenia na temat edukacji”[7],
a to wygłasza do doktora Carellego, który gorąco pragnie pozbyć się jej towarzystwa, zawiły monolog:
„ …Ale każda dziewczyna potrzebuje trochę radości. Cały Beeswax świata nie jest w stanie tego zastąpić. – Na twarzy doktora Carellego odmalowało się zdumienie, połączone z rosnącą irytacją. – Beeswax? – zapytał. – Tak, Beeswax - a może Beemax? To są witaminy, a przynajmniej tak jest napisane na pudełku. A, B, C i D. Pełny zestaw, z wyjątkiem tej witaminy, która zapobiega chorobie beri-beri. Ale ja uważam, że to nie jest potrzebne, jeżeli się mieszka w Anglii. Tu nie spotyka się tej choroby. Zapadają na nią bodajże ludzie, którzy zajmują się polerowaniem ryżu w krajach tropikalnych. Bardzo interesujące. Nakłoniłam Raynora, żeby to brał - to znaczy Beeswax - codziennie po śniadaniu. Był bardzo blady, biedaczysko. Próbowałam namówić do tego także Lucie, ale nie dała się. – Panna Amory z dezaprobatą potrząsnęła głową. – Pomyśleć tylko, że kiedy byłam młoda, miałam surowy zakaz jedzenia karmelków, ze względu na Beeswax - to znaczy Beemax” [8].

Ta umiejętność obserwowania ludzi i potem konstruowania postaci tak wiarygodnych, by czytelnik chwilami w ogóle zapominał, że są one wymyślone, to coś, co najbardziej lubię w literaturze. Także w kryminale. Nie wspominam już o zwyczajowych przekomarzaniach między Poirotem a Hastingsem, czy o dyskretnych szpileczkach, wtykanych przez tego pierwszego i przyjacielowi, i wszystkim jego rodakom; no, dobrze, wspomnę jedną: „– Skoro jesteście Anglikami – zauważył Poirot odchodząc – przypuszczam, że nie obejmiecie się w mojej obecności?” [9].

I tak oto stosunkowo banalna, krótka powieść, przerobiona ze sztuki teatralnej Lady Agathy (podobnie, jak „Niespodziewany gość” i „Pajęczyna”) przez Charlesa Osborne’a, może człowiekowi dostarczyć przyjemności. Jedyny zgrzyt napotkałam w tłumaczeniu: ucieszony ze spotkania inspektor Japp zwraca się do Poirota „you old dog” [10], co przełożone zostało „ty stary capie”[11]; angielski „dog”[pies] w tym kontekście nie jest oczywiście terminem wytwornym, ale też nie tak wulgarnym, jak polski „cap”, tylko raczej poufałym, odpowiadając mniej więcej naszemu „staremu koniowi”. Taki zwrot zdecydowanie bardziej pasowałby do Jappa, który bywa rubaszny, ale nie prostacki. Poza tym zastrzeżeń nie miałam, a reszta wrażeń była na tyle pozytywna, że nawet podniosłam ocenę o połówkę.

[1] Agatha Christie (opr. Charles Osborne), „Czarna kawa”, przeł. Beata Chądzyńska, wyd. Prószyński i S-ka, 1999, s. 100.
[2] Tamże, s. 100.
[3] Tamże, s. 10.
[4] Ze strony internetowej https://archive.org/stream/AgathaBundle/Black%20Co​ffee%20-%20Agatha%20Christie_djvu.txt
[5] Agatha Christie, op. cit., s. 66.
[6] Tamże, s. 81.
[7] Tamże, s. 23.
[8] Tamże, s. 107-108.
[9] Tamże, s. 134.
[10] Ze strony internetowej https://archive.org/stream/AgathaBundle/Black%20Co​ffee%20-%20Agatha%20Christie_djvu.txt
[11] Agatha Christie, op. cit., s. 101.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 306
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: