Dodany: 30.10.2023 09:08|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Magia, siła natury, a może zwykła sugestia?


Autorka tej książki podjęła się zbadania tematu, do którego niełatwo mieć stosunek całkowicie neutralny. Bo znakomita większość populacji – chyba nie tylko polskiej – jest w tej kwestii mocno spolaryzowana. Jedni bez zastrzeżeń wierzą, że istnieją ludzie posiadający szczególny dar manipulowania energią, przerzucania jej z kosmosu, z własnego ciała lub z naładowanych nią przedmiotów do ciała kogoś, komu potrzeba pomocy – wierzą do tego stopnia, że nie wzdragają się przed przykładaniem na skórę waty, na którą nachuchał uzdrowiciel (co z punktu widzenia mikrobiologii jest zawsze ryzykiem, czasem niedużym, a czasem wręcz horrendalnym), lub piciem roztworów o nieznanym składzie. Innym na dźwięk słów „bioenergoterapia”, „czakry”, „fluidy” itd. aż się scyzoryk w kieszeni otwiera, bo nigdy, przenigdy nie spotkali człowieka, którego by podobne praktyki uzdrowiły z jakiejkolwiek poważnej przypadłości (za wyjątkiem dolegliwości psychosomatycznych), natomiast takich, którzy sądzili, że wyleczą się z nowotworu czy ciężkiego zakażenia bakteryjnego przez okadzanie, picie naenergetyzowanej wody, dotyk cudzych rąk itp., a zanim uwierzyli, że te cuda jednak nie pomogą, doznali poważnego uszczerbku na zdrowiu, często takiego, że medycyna już nic zrobić nie mogła – owszem.

Janiszewska jednak stara się takich uprzedzeń unikać, rzetelnie wypytując wszystkich, którzy mogą przybliżyć temat: samych uzdrowicieli, ich pacjentów, a także lekarzy, psychologów, socjologów, duchownych. W wielu wypowiedziach przewija się niepozbawiona słuszności teza, że ludzie udają się do bioenergoterapeutów, bo ci, w odróżnieniu od lekarzy, mają dla nich dostatecznie dużo czasu i cierpliwości, potrafią wysłuchać, wytłumaczyć, pocieszyć. A wielu pacjentów właśnie tego potrzebuje: nie recept na leki, nie surowych przykazań („proszę zrzucić 20 kilo, inaczej nigdy pan nie będzie zdrowy!”) i nie straszenia działaniami ubocznymi każdej możliwej metody leczniczej (czego żaden lekarz z własnej woli nie robi, ale musi, żeby się prawnik nie przyczepił), tylko współczucia i zrozumienia. I to właśnie ci wyrabiają uzdrawiaczom renomę, bo skoro po wizytach u nich czują się o niebo lepiej… A przecież nikt im nie każe udowodnić za pomocą zdjęć czy innych badań, że ten kręgosłup czy żołądek mieli tak strasznie chory. Bolało? Bolało. Przestało? Przestało. Nawet sami lekarze podkreślają: „cokolwiek byśmy leczyli (…) to jeśli będziemy mieć do czynienia z pacjentem w przewlekłym stresie, terapia nie przyniesie pożądanych efektów” [1]. Więc może bioenergoterapeuta, usuwając ten stres, jednak leczy? Albo chociaż wspomaga oficjalne leczenie?

Badań w tej kwestii nie było jakoś szczególnie dużo, jednak wszystkie były zgodne co do tego, że „w dużym stopniu efekty psychologiczne związane z sugestią wprost i ukrytą mają ogromne znaczenie” [2]. Dla samopoczucia chorego, nie dla organicznych przejawów jego choroby. Bo choć sami bioenergoterapeuci przekonują: „uwalniam z ograniczeń karmicznych, genetycznych i płodowych. Oczyszczam z uroków cieni, klątw i podłączeń” [3] tak skutecznie, że „po komórkach rakowych nie ma śladu” [4], to tylko ich słowa. Przecież nie mają kartotek z wynikami badań. A do tych diagnoz, które stawiają sami, też się można przyczepić, bo o ile w wielu przypadkach twierdzenie, że „problemy z sercem to nic innego jak reakcja na napięcia psychosomatyczne” [5] może być strzałem w dziesiątkę, to już na przykład wnioskowanie: „Posunięcie tyłka – chora śledziona” [6] jest daleko idącym nadużyciem. Zdiagnozowany w ten sposób pacjent będzie po zabiegach przekonany, że faktycznie został uleczony z poważnej choroby śledziony (dla ciekawych: tego, czy wskutek terapii tyłek przestaje być „posunięty”, uzdrowicielka nie precyzuje).

Zastanawiające też jest podejście do tematu duchownych Kościoła Katolickiego. Bo pouczają, że bioenergoterapia to „nic innego jak czarna magia, która poprzez grzech i działanie szatana bardzo szybko doprowadza do duchowego zniewolenia” [7], ale tylko wtedy, gdy „mechanizmy tego zjawiska są przykryte filozofią kosmosu, energii, czerpią ze źródeł hinduizmu, buddyzmu” [8], a jeżeli za uzdrawianie bierze się osoba, „która od kilkunastu lat żyje tylko Eucharystią (nie je ani nie pije)” lub „której ciało wydziela lecznicze oleje” [9], względnie ktoś, kto przed zjedzeniem zatrutego posiłku „przeżegnał się, a wtedy miska rozpadła się na kawałki” [10], to w porządku, bo to „uzdrawianie charyzmatyczne, poprzez wiarę, podporządkowanie się Duchowi Świętemu, który mówi: tego człowieka masz uzdrowić, a tego nie, bo on jeszcze musi cierpieć, żeby się nawrócić” [11].

Szczerze mówiąc, podziwiam autorkę, że to wszystko jakoś wytrzymała. No, ale wysłuchiwanie rzeczy śmiesznych, bezsensownych, oburzających z kamienną twarzą i zapisywanie ich bez komentarza to ważne elementy rzetelnego dziennikarstwa reportażowego. Więc na koniec nie dostajemy opinii: „Tak, bioenergoterapia to coś, co wygrywa z oficjalną medycyną” ani „Nie, to nic nie warte, uciekajcie, ludzie, od tych szarlatanów”. Dostaliśmy słowa i obrazy, z których mamy sami wyciągnąć wnioski (nawiasem mówiąc, trzeba tu uważać, bo skoro autorka nie ocenia postępowania czy wypowiedzi, to i nie prostuje błędów czy przekłamań, jakie padają z ust respondentów. Profesor socjologii manipuluje świadomością czytelnika, twierdząc, że „przeciętny lekarz zarabia około dwudziestu tysięcy złotych miesięcznie” [12]; dopiero dalej objaśnia, że chodzi o lekarza pracującego na pełnym etacie w szpitalu, łącznie z dyżurami, i równocześnie przyjmującego w prywatnym gabinecie trzy razy w tygodniu po 10 pacjentów dziennie, czyli pracującego nie 40, lecz jakieś 80 godzin tygodniowo, ale czytelnikowi już się wbił w pamięć ten „przeciętny” – przeciętny, więc pewnie i ten z przychodni rejonowej, który ma pięć minut na pacjenta, i ten półprzytomny z braku snu i ze strachu przed prawnikami rezydent, który przyjmował ciocię Kazię na SOR-ze i sam się od razu nie poznał na jej chorobie, tylko musiał wołać specjalistę – i te dwadzieścia tysięcy. Uzdrowicielka używa pojęcia „mięczaka złośliwego” [13], jakiego medycyna nie zna, a uleczone przez nią schorzenie skórne to zwykły mięczak zakaźny, przykry i nieestetyczny, ale z natury ustępujący samoistnie, zwykle po kilku miesiącach). Na przykład takie, jak wyciąga jeden z lekarzy: „Jeżeli ktoś mi przedstawi wiarygodne, udokumentowane wyniki, że jakiś bioenergoterapeuta wyleczył jakąś liczbę osób z podobnymi dolegliwościami, to być może zmienię zdanie. (…) Gdybym miał jednak do czynienia z pacjentem, który potrzebuje takiego magicznego myślenia i któremu to mogłoby pomóc, to kto wie? (…). To mógłby być sposób, by zachęcić chorego do podjęcia właściwej terapii” [14].

[1] Katarzyna Janiszewska, „Ja nie leczę, ja uzdrawiam: Prawdziwa twarz polskich bioenergoterapeutów”, wyd. Otwarte, 2019, s. 142.
[2] Tamże, s. 118.
[3] Tamże, s. 257.
[4] Tamże, s. 264.
[5] Tamże, s. 215.
[6] Tamże, s. 215.
[7] Tamże, s. 282.
[8] Tamże, s. 285.
[9] Tamże, s. 288.
[10] Tamże, s. 289.
[11] Tamże, s. 285.
[12] Tamże, s. 167.
[13] Tamże, s. 216.
[14] Tamże, s. 127.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2541
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: