Dodany: 31.03.2023 22:07|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Dłuższe życie, dłuższa praca?


Żyjemy coraz dłużej, „my”, czyli ludzkość, względnie, jeśli to ująć bardziej detalicznie, „my”, czyli ludność praktycznie każdego kraju bardziej rozwiniętego – co do tego nie mamy już dziś wątpliwości. Te wskaźniki to oczywiście tylko statystyka (a jak działa statystyka, możemy policzyć na prostym przykładzie. Załóżmy, że pewien mężczyzna osiągnął piękny wiek stu lat. Wcześnie owdowiał: żona zmarła w połogu około 30 roku życia, zdążywszy urodzić czworo dzieci, z których żadne nie dożyło roku – sytuacja wcale nie tak rzadka jeszcze nawet w XX wieku. I oto średni czas życia w takiej rodzinie wyniósł zaledwie… 22 lata. Gdyby natomiast mąż, żona i czwórka dzieci poumierali niedługo po czterdziestce, średni czas życia ich wszystkich będzie już dwukrotnie dłuższy, choć w rzeczywistości jedno z nich pożyje o wiele, wiele krócej, niż w poprzednim scenariuszu. Zatem, im więcej osób umiera młodo, tym bardziej zaniża się średni czas życia danej populacji, nawet, gdyby odsetek dożywających późnej starości był identyczny, i odwrotnie – im mniejsza śmiertelność dzieci i osób przed trzydziestką, tym bardziej się wydłuża globalny czas życia przeciętnego obywatela), ale wynika z nich jedno: kto się urodził w ostatniej dekadzie poprzedniego wieku, czy też w pierwszej naszego, ma większe szanse na dożycie, powiedzmy, osiemdziesiątki, niż jego pradziadkowie, dziadkowie, a nawet rodzice. Czyż nie powinniśmy się z tego cieszyć? Ba… tylko, że praktycznie wszystkie systemy emerytalne, zaprojektowane w XIX lub w pierwszej połowie XX wieku, a od tej pory jedynie „kosmetycznie” poprawiane, przykrajano według ówczesnej miary, zakładając po pierwsze, że człowiek kończący pracę zawodową w okolicach sześćdziesiątki pożyje jeszcze pięć, dziesięć lat, a po drugie, że świadczenie, które ma mu umożliwić przeżycie tego okresu bez potrzeby zdawania się na łaskę krewnych lub obcych, będzie wyliczane na podstawie kwot, które sam, pracując, zostawił we wspólnej puli, ale uiszczane z tego, co wpłacą inni, gdy on już wpłacania zaprzestanie. Oba te założenia w zestawieniu z dzisiejszymi statystykami okazały się nietrafione, bo potencjalny czas przeżycia po przejściu na emeryturę może wynieść np. 25 lat, zaś zmieniona struktura demograficzna – oczywiście znów przede wszystkim w krajach rozwiniętych – powoduje, że znacznie więcej osób schodzi z rynku pracy niż nań wchodzi, a w konsekwencji już obecnie przypada „jeden emeryt na każdych czterech pracowników”, zaś „do roku 2100 (…) w niektórych bardziej zaawansowanych gospodarkach (…) każdy pracownik będzie utrzymywał jednego emeryta”[1].

Takie są z grubsza podstawy, które skłoniły parę wykładowców London Business School do próby przekonania czytelnika, że „praca po siedemdziesiątce, a w jakimś stopniu i po osiemdziesiątce, w końcu stanie się normą”[2]. Można powiedzieć, że w zasadzie zataczamy koło i zmierzamy ku powrotowi do schematu, w którym pracuje się do kresu swych dni. Tym bardziej, że na pomoc sprawowaną przez dzieci i wnuki nie bardzo będzie można liczyć, bo przecież i oni będą musieli pracować nieprzerwanie. Są zawody, w których faktycznie można pracować i dwadzieścia lat dłużej. Wykładowcą wyższej uczelni można być, póki się jest w stanie ustać na nogach i spójnie mówić, tłumaczem, póki się widzi i ma sprawne ręce; ale czy siedemdziesięciopięcioletnia wychowawczyni przedszkolna, nawet w pełni zdrowa, tylko już z wolniejszym refleksem, da sobie radę z dwudziestką aktywnych trzylatków, czy osiemdziesięcioletni rybak ma dość sprawny wzrok i ręce, by przeprowadzić kuter po sztormowych falach, a dentysta lub chirurg naczyniowy, by wykonywać zabiegi, które wcześniej robił bez trudu? Na to również autorzy mają odpowiedź: pracownicy będą musieli się nastawić na wielokrotne zdobywanie nowych kwalifikacji, przeorientowywanie celów, przyzwyczajanie się do innej organizacji pracy etc. I wielu ludzi już dziś się z tym liczy. Aczkolwiek dla niektórych może to być znacznie trudniejsze, niż dla innych, czego zresztą autorzy nie ukrywają, omawiając możliwe scenariusze przystosowania zawodowego na przypadkach kilku osób z różnych krajów, w różnym wieku, o różnym wykształceniu i doświadczeniu. Bo przeszkodą może być i sytuacja rodzinna (samotna matka ma znacznie mniejsze możliwości douczania się, niż jej rówieśniczka-singielka), i niski status ekonomiczny (za zdobywanie nowego zawodu trzeba przecież płacić), i wiek, w którym się zaczyna przekwalifikowywanie i poszukiwanie innej pracy (jeśli dotychczasowa sprawiała satysfakcję, można w niej tkwić, póki warunki zdrowotne pozwalają. Czyli na przykład do siedemdziesiątki. A potem startować od zera. Cóż, może ktoś zechce zatrudnić siedemdziesięcioparoletniego informatyka czy marketingowca ze świeżym dyplomem, mając wybór między nim a dwudziestoparolatkami z kilkuletnim stażem… Tu jednak jestem znacznie mniej optymistyczna, niż autorzy).

Jedynym wyjściem wydaje się perspektywiczne myślenie niemal od zarania kariery zawodowej – to ze strony pracownika, który powinien już na starcie ocenić, jak długo będzie stanie w swojej pracy wytrwać, i póki jest młody, ma chłonny umysł i potrzebuje mało snu, zabrać się za zdobywanie dodatkowych kwalifikacji – i obecność wsparcia systemowego ze strony pracodawców (elastyczny czas pracy, tworzenie nowych stanowisk dla osób z dużym doświadczeniem, a mniejszymi możliwościami fizycznymi) oraz państw (reformy edukacji, nastawione nie na wciskanie uczniom do głów określonych porcji wiedzy, lecz na techniki zdobywania nowych umiejętności; reformy prawa pracy; opieka zdrowotna pozwalająca większości obywateli nie tylko przeżyć o 10 czy 20 lat więcej, niż obecnie, ale przeżyć je w dobrej formie, itp. itd.).

Oczywiście, to, czy proponowane przez autorów rozwiązania okażą się realne i skuteczne, będzie zależeć od społeczeństw, w których będzie się ich próbować. Wspomniana na okładce sztuczna inteligencja może być wykorzystana jako ogromne wsparcie edukacyjne w procesie zdobywania nowych kwalifikacji, ale też może stać się narzędziem dyskryminacji w rękach pracodawcy, któremu będzie zależało tylko na doraźnej produktywności pracownika, a nie na długofalowym wykorzystaniu jego możliwości.

Książka Lyndy Gratton i Andrew J. Scotta nie gwarantuje czytelnikom panaceum na wszystkie bolączki związane z problemem starzenia się społeczeństwa, ani nawet tylko na te, które bezpośrednio zahaczają o rynek pracy. Gdyby takowe istniało, pewnie nie musieliby problemu opisywać. A opisują po to, żeby dać ludziom do myślenia. Różne może być to myślenie – od skrajnego oburzenia poprzez bezradne rozłożenie rąk, chłodną akceptację z analitycznym zgłębieniem tematu, aż po gorączkowe rzucanie się w wir planów i koncepcji. I jakiekolwiek będzie, będzie lepsze, niż gdyby nie było go wcale: wszak udawanie, że nie ma problemu, nie powoduje, że on znika, a wskazanie go i wzbudzenie nim emocji może doprowadzić do działań mających na celu jeśli nie zlikwidowanie go, to przynajmniej złagodzenie jego skutków…

Trzeba przy tym przyznać autorom, że potrafią ten problem przedstawić językiem zgrabnym i przystępnym (a tłumaczce, że doskonale oddała ów język po polsku); nie pogubi się w tekście nawet czytelnik, który od tematów związanych z ekonomią, zarządzaniem itd. stroni jak diabeł od święconej wody. I choć wnioski płynące z lektury nie zawsze będą optymistyczne, jej rola edukacyjna wydaje się niekwestionowana (a jeśli ktoś zna angielski i chciałby zgłębić temat szerzej, w przypisach znajdzie sporo linków do publikacji dostępnych w sieci).

[1] Andrew J. Scott, Lynda Gratton, „Nowe długie życie”, przeł. Anna Dorota Kamińska, wyd. Znak Literanova, 2023, s. 302.
[2] Tamże, s. 109.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 226
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: