Dodany: 09.01.2023 18:27|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Miłość bezwarunkowa, ale… ze strzelbą w garści


Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59

Dzisiaj, kiedy przyrodnicy w kilkanaście godzin pokonują odległości między kontynentami, a z lotnisk na miejsca swoich badań docierają nowoczesnymi samochodami terenowymi, wypakowanymi wysokiej jakości sprzętem, gdy zamiast uśmiercać i wypychać zwierzęta, filmują je w ich naturalnym środowisku z taką dokładnością, że, zdawałoby się, widz będzie w stanie policzyć tygrysie wibrysy czy piórka w ogonie bażanta – możemy godzinami siedzieć przed telewizorem, napawając się obrazami dzikiej przyrody w naturalnych barwach. A i ogrody zoologiczne nie byłyby już potrzebne, gdyby nie fakt, że stanowią one azyl dla zwierząt, które z jakiegoś powodu nie mogą wrócić na wolność, a równocześnie miejsce odradzania się zagrożonych gatunków. Ale przecież nie zawsze tak było. Wszyscy pamiętamy, jak entuzjazmowaliśmy się przygodami nastoletniego Tomka Wilmowskiego, który dołączył do grupy łowców zwierząt, zaopatrujących w nowe okazy zoo Hagenbecka i niemieckie czy brytyjskie muzea przyrodnicze; pamiętamy te wielodniowe podróże statkiem, te równie długie piesze marsze z udziałem miejscowych tragarzy, taszczących najpierw skrzynie ze sprzętem (detaliczny wykaz takiego sprzętu pojawia się, jeśli dobrze pamiętam, w „Tomku wśród łowców głów”), a potem też klatki ze schwytanymi zwierzętami, to oczekiwanie całymi tygodniami na listy, które trzeba było odebrać w najbliższym cywilizowanym miejscu…

W tej samej epoce – dokładnie biorąc, ćwierć wieku wcześniej, ale z grubsza w tych samych realiach – wybrał się na Syberię młody niemiecki entomolog Fritz Dörries. Wkrótce dołączył do niego ledwie szesnastoletni brat Henry, a później, choć nie na stałe, kolejny brat Edmund. Przez ponad dwadzieścia lat przemierzali setki kilometrów, zbierając okazy fauny (nie tylko owadów, które stanowiły główny obszar zainteresowania Fritza, ale także ptaków, gryzoni, drapieżników) dla hamburskich muzeów, a później również łowiąc żywe zwierzęta na zlecenie wspomnianego wcześniej Carla Hagenbecka. Już jako bardzo sędziwy człowiek Dörries spisał swoje wspomnienia, a jego prawnuczka, mieszkająca w Norwegii, pokazała te zapiski parze pisarzy, która postanowiła nadać im szlif literacki. Tak powstał „Człowiek, który kochał Syberię”, fascynująca historia młodego badacza, któremu niestraszne były ani odległości, ani przenikliwe zimno, ani dzikie zwierzęta, ani zagrożenie bodaj większe od niedźwiedzi i tygrysów – bo te nie zawsze traktowały człowieka jako obiekt łowów – czyli grasujący po chińsko-rosyjskim pograniczu bandyci zwani hunhuzami (Szklarski w „Tajemniczej wyprawie Tomka”, rozgrywającej się w tejże okolicy, pisze tę nazwę przez „ch”, a według źródeł encyklopedycznych obie pisownie są poprawne). Jest to zarazem dokument – podający trasy wypraw Dörriesa, wyliczający napotkane przezeń gatunki fauny i flory, opisujący pejzaże, zwyczaje zwierząt, metody hodowania motyli – i powieść, „która zapewnia swobodę snucia domysłów tam, gdzie źródła milczą, pozwala na łatanie dziur i budowanie mostów”[1].

Nie zajrzawszy do posłowia, czytelnik może być cały czas święcie przekonany, że czyta w pełni autentyczne wspomnienia, obrobione jedynie przez parę literatów pod względem stylistycznym/językowym, i dopiero na końcu doznać niemal szoku – bo skąd ma teraz wiedzieć, które elementy tego, co właśnie przeczytał, powstały na skutek snucia domysłów i łatania dziur? Czy prawdziwa, czy zmyślona przez Jacobsena i Pitz jest historia niejakiego Gawryłowa, któremu wydawało się, że jest silniejszy niż niedźwiedź? A siedmiolatka, który z ojcowskiej strzelby wypalił w bandytę usiłującego się włamać do chaty? A oswojonego przez Fritza niedźwiadka Miszki, który „szalał ze strachu, gdy natrafialiśmy na świeże tygrysie tropy, z lękiem się do mnie tulił, stawał na tylnych łapach z uniesionymi przednimi i błagalnym wzrokiem prosił, żebym wziął go na barana”[2]? Czy naprawdę Fritz i Henry położyli się spać w opustoszałej ziemiance, nie zauważając, że pod słomą na legowiskach drzemie „nie mniej niż czterdzieści małych, średnich i długich na ponad metr węży z podrodziny grzechotnikowatych”[3], by zorientować się w tym dopiero, gdy gady, podgrzane ciepłem ludzkich ciał, zaczęły się pod nimi wiercić? Mnie ta niepewność dręczyła do tego stopnia, że pomyślałam o poszukaniu w internecie reprintu oryginalnych notatek Dörriesa i otrzeźwiła mnie dopiero świadomość, że jeśli ten dokument jest nawet osiągalny, to przecież ja go nie odczytam, kiepsko sobie radząc z odcyfrowywaniem pisma ręcznego nawet po polsku, a cóż dopiero staroniemieckim krojem liter, który nawet jednemu z autorów uniemożliwił naoczne zapoznanie się z zapiskami (próbki tego pisma mamy zresztą do wglądu w książce, w postaci podpisów pod ilustracjami, z których mnie udało się wyłuskać dosłownie kilka znanych słów). Więc nie wiem, co jest prawdą, a co domysłem lub fantazją.

Niezależnie od tego, historia spisana jest barwnym, pięknym stylem, i gdyby od pierwszego do ostatniego zdania były to autentyczne wspomnienia, byłabym nimi prawie zachwycona. Prawie, bo są tam i momenty, które miłośnikowi przyrody dosłownie ścinają krew w żyłach. Chodzi, rzecz jasna, o opisy polowań. Gdybyż to były tylko łowy mające dostarczyć wędrowcom brakującego pożywienia! Trudno, tu byłabym gotowa wybaczyć im te uśmiercone jelenie czy kaczki, bo przecież nie każdy człowiek rodzi się wegetarianinem, a gdyby nawet chciał nim być, zdobycie pokarmu roślinnego zimą było wówczas realne jedynie w okolicach cywilizowanych, na pewno nie na zmarzniętych pustkowiach. Ale przecież ich celem było nie tylko opisywanie przyrody, lecz także pozyskiwanie okazów do muzeów przyrodniczych. Gąsienic, poczwarek, dojrzałych motyli, zasuszanych w specjalnych pojemnikach. Ptaków i ssaków (w tej liczbie znalazła się ciężarna niedźwiedzica, zastrzelona, bo „słabo staliśmy z zapasami tłuszczu” [4], i tygrysica pilnująca młodych) – po śmierci przeznaczonych do wypchania, by innym umożliwić „obserwowanie, jak spakowana na płasko skóra odradza się jako dumny, gotowy do walki okaz gatunku, jak zwierzę tak pełne życia, z wiernymi naturze szklanymi oczami i rozwartą paszczą, pozuje na suchym pniu drzewa – jakiż rzeźbiarz dokonałby czegoś podobnego!”[5] (osobiście wolałabym nigdy w życiu nie zobaczyć zwierzęcia dowolnego gatunku gdzie indziej, niż na rysunku, niż patrzeć w te szklane oczy…) lub przynajmniej uzyskania skóry i szkieletu. Wiem, że mentalność ówczesnych ludzi była nieco inna, niż nasza, wiem, że oni nic sprzecznego nie widzieli w zabiciu kilkunastu zdrowych dorosłych zwierząt danego gatunku (właściwie jedyną ofiarą usprawiedliwioną była wygłodzona niedźwiedzica, uwięziona wraz z młodymi w skalnej rozpadlinie i zabita, „żeby również małe nie zdechły z głodu”[6]; jednym z nich był wspomniany wcześniej Miszka) i w równoczesnym pokochaniu osieroconego zwierzęcego malucha – a jednak serce boli, kiedy się to czyta. Nawet, gdy się natrafi na wzmiankę, że jednak przynajmniej niekiedy przyrodników nawiedzało „ciężkie przygnębienie, jakie niekiedy zupełnie powala myśliwego, który odebrał życie tak idealnej istocie; uczucie to wzmogło się jeszcze, ponieważ wiedzieliśmy, z jakim oddaniem matki drapieżników wychowują swoje młode i jak o nie dbają”[7] i że pod koniec swoich syberyjskich peregrynacji Fritz wolał jednak łowić żywe zwierzęta, niż zdobywać „okazy”. A gdyby od początku tylko je podglądał, opisywał i rysował – i gdyby tak robiły te dziesiątki, setki innych badaczy, napełniających muzea zwierzęcymi mumiami – czy nauka byłaby przez to uboższa? Bo przecież rysował tak pięknie! Ilustracje zdobiące tekst, zwłaszcza te przedstawiające motyle, są tak doskonałe technicznie, tak żywe, tak wyraźne, że aż się wierzyć nie chce, by powstały przy użyciu zwykłych ołówków i kredek.

Tak czy inaczej, ma w sobie ta opowieść coś urzekającego, a przy tym opisuje ciąg zdarzeń, jaki faktycznie miał miejsce – więc nawet, jeśli jesteśmy kategorycznymi przeciwnikami myślistwa i wspomagania nauki kolekcjami wypchanych zwierząt, warto ją przyjąć jako memento: kiedyś było tak, a obecnie, jeśli chcemy się jeszcze przez jakiś czas cieszyć choćby skrawkami dzikiej natury, powinno być inaczej. Jeśli dziś zechce ktoś pokochać Syberię (albo inną ostoję wolnej przyrody), niechże ją kocha w całości – od mrówki po niedźwiedzia – a tę miłość manifestuje bez strzelby, bez wnyków, bez trutki. Co nie znaczy, że miłość Fritza Dörriesa - bezwarunkowa i ułomna zarazem - była nic nie warta…

Ocena recenzenta: 4,5/6

[1] Roy Jacobsen, Anneliese Pitz, „Człowiek, który kochał Syberię”, przeł. Iwona Zimnicka, wyd. Wydawnictwo Poznańskie, 2022, s. 313.
[2] Tamże, s. 102.
[3] Tamże, s. 247.
[4] Tamże, s. 98.
[5] Tamże, s. 252.
[6] Tamże, s. 101.
[7] Tamże, s. 145.




(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 126
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: