Dodany: 15.12.2022 21:06|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Kamienica
Bublanová Alžběta

2 osoby polecają ten tekst.

Czy to będzie listopad, czy wrzesień?


Pozytywne wrażenia ze spotkania z literaturą jakiegoś kraju czy regionu na ogół skutkują u mnie zapotrzebowaniem na kolejne próby. O tym, że nasi południowi sąsiedzi potrafią pisać dobrej jakości powieści obyczajowe, przekonał mnie jako pierwszy Vladimir Páral, w konsekwencji czego od tych paru dekad raz na jakiś czas sięgam po czeską prozę.

Zapoznawanie się z twórczością Alžbĕty Bublanovej zaczęłam od jej debiutanckiej powieści „W ciszy”, u nas wydanej jako ostatnia, a opowiadającej – w największym skrócie – o tym, że negacja rzadko bywa pozytywnym napędem ludzkich działań, zwłaszcza, gdy nie towarzyszy jej analiza i rozumny osąd, i że człowiekowi, który sam siebie nie lubi i nie szanuje, trudno zrealizować marzenia.

W „Kamienicy” także pojawia się postać w pewnym sensie podobna do Adéli, bohaterki „W ciszy”; jedynie „w pewnym”, bo akurat na wzorzec trwałego i szczęśliwego związku mogła się w domu napatrzeć do woli, ale najwyraźniej i tak nie tego chciała, nie tego, żeby mieć „porządną pracę, a potem się zobaczy”[1], ani żeby oprócz miłości mieć w domu „spokój (…) porządek i pokorę”[2]. Jednak to nie ona jest tutaj najważniejsza, lecz jej matka. Wdowa po sześćdziesiątce, emerytowana pracownica poczty. Kobieta tak bezimienna, jak bezimienne są dla nas te wszystkie starsze osoby, które tkwią samotnie przy oknach kamienic, patrząc przez okno na wchodzących i wychodzących sąsiadów, czasem wyjdą do sklepu po najpotrzebniejsze sprawunki, czasem ugotują rosół i upieką kurczaka na niedzielny obiad, na który mają przyjść dzieci lub wnuki. Ona sama, opowiadając czytelnikom o swoim życiu, podtrzymuje to wrażenie bezimienności, starannie unikając podania personaliów swoich lub córki, choć, paradoksalnie, większość pojawiających się na scenie postaci – nawet takich, o których wspomina w jednym zdaniu – ma przynajmniej imiona. Trochę mi to przeszkadzało, chciałam w niej zobaczyć konkretną osobę, więc pomyślałam, że mogłaby nosić jedno z popularnych w tym pokoleniu imion: Jana, Vlasta albo Zdenka, o, właśnie, Zdenka! A córka, urodzona w latach 80? Może Martina, Veronika albo Alena? Zatem domniemana Zdenka żyje tak sobie z dnia na dzień, za jedyną rozrywkę mając domysły na temat sąsiadów, wysnuwane na podstawie tego, co zobaczy przez okno lub usłyszy z korytarza, a za jedyną troskę – przyszłość córki, istotnie nie malującą się w nazbyt różowych barwach. Czterdzieści lat na karku, żadnej stabilizacji zawodowej ani rodzinnej, tylko jeden za drugim nieudany związek i na dobitkę dziesięcioletnia „kariera” alkoholiczki… Teraz wprawdzie Alena (albo Martina, albo Veronika) nie pije, lecz wiadomo: nie ma „nikogo, kto leczyłby się z alkoholizmu i wyleczył się na tyle, aby mógł sobie od czasu do czasu pozwolić na kieliszek alkoholu” [3]. A bodziec do wypicia tego kieliszka prędzej czy później się znajdzie… Więc Zdenka boi się każdego dnia, że córka znów nie odbierze telefonu, bo wpadnie w pijacki ciąg, albo przyjdzie do niej tak wstawiona, że będzie ją trzeba zbierać ze schodów… I naraz wydarza się kilka rzeczy. Jedna z sąsiadek, także wdowa w podobnym wieku, którą niedawno okradziono, zdradza chęć nawiązania bliższej znajomości, może nawet zaprzyjaźnienia się z bohaterką. Do mieszkania tej ostatniej także zakrada się włamywacz, który ucieka spłoszony, ale nie na tyle wcześnie, by nie został przez nią rozpoznany. A córka znajduje nowego partnera, którego po długich naleganiach decyduje się przedstawić matce…

Gdyby to był romans obyczajowy z happy endem, w ciągu zdarzeń wynikającym z powyższych zaszłości okazałoby się, że nieznajomy, którego bohaterka spotka w teatrze, będzie wdowcem marzącym o osłodzeniu jesieni życia nowym związkiem, wobec czego oboje zamieszkają w jego domku na wsi, oddając się uprawie róż i hodowli pszczół, a jej córka, natknąwszy się w korytarzu na ślusarza, który przyszedł wymienić zamki po włamaniu, zakocha się w nim z wzajemnością i po czterdziestce zostanie matką uroczych bliźniąt, równocześnie projektując tak udane kreacje, że będą się o nie biły wszystkie praskie domy mody.

Ale to nie ten gatunek. Tu nie ma tak cieszących czytelnicze serce (i tak mało realnych) rozwiązań. Jest jak w życiu, czyli czasem coś się udaje, a czasem nie, jednemu pójdzie lepiej, drugiemu gorzej. Czyżby autorka chciała uraczyć nas defetystycznym przesłaniem, że nie ma się co wysilać, bo i tak na nic nie mamy wpływu? Że jeśli raz wpadniemy w czarną dziurę samotności czy życiowego niefartu, to będziemy w niej tkwić po kres dni naszych? Ależ skąd! To, że powieść przedstawia czyjś los w sposób realistyczny, a nie idealistyczny, nie znaczy wcale, by nie pozostawiała nam ani odrobiny pozytywnego doładowania energetycznego! Bo przecież Zdenka (albo Vlasta, albo Jana, która zresztą równie dobrze mogłaby być Jadwigą, Kathleen, Dolores czy Michelle – narodowość wszak nie ma tu nic do rzeczy) wychodzi z tej konfiguracji przypadkowych zdarzeń i całkiem nieprzypadkowych przemyśleń jako ktoś dojrzalszy (tak, to nie omyłka – można przecież, przynajmniej w pewnych aspektach, dojrzeć i w siódmej dekadzie życia) i bardziej świadomy. Ktoś, czyli człowiek w sensie ogólnym, ale także, a może przede wszystkim, kobieta. Kobieta, która potrafi powiedzieć sobie: „jeszcze coś bym mogła. Przeżyć. Zmienić. Być”[4], i „jeśli nie mogę sprawić, aby mojej córce było teraz dobrze, to mogę chociaż sprawić, żeby nie straciła nadziei. Mogę dla niej zrobić to, że dam jej przykład. Że będzie mi dobrze. Że jej pokażę, czym jest życie. Że przestanę się do końca poświęcać”[5]. Kobieta, która odkrywa, że ma w sobie coś, co przez tyle lat było „uśpione, ale które jeszcze ciągle gdzieś tam jest, którego nie mogą zniszczyć żylaki ani zmarszczki. (…) Coś, co nie może zginąć, czego nie można stracić (…). Kobieca dusza. Która jest tak silna, że zupełnie nie ma znaczenia, ile mamy lat”[6]. I choćby dlatego powinna „nie snuć się po mieszkaniu, nie snuć się po domu jak duch, który już dawno przestał istnieć i żyje tylko jako cień z oddechu innych”[7].

Świetnie mi się to czytało, pomijając kropelkę dziegciu w beczce miodu, jaką były dla mnie drobne niedociągnięcia natury redaktorsko-korektorskiej („Mi też to przyszło do głowy”[8], „ubrać czarne pończochy”[9] i „ubrałam najlepszą sukienkę”[10] można by traktować jako błędy językowe samej narratorki, gdyby nie fakt, że poza tym wypowiada się ona zupełnie poprawnie i w innym miejscu mówi: „włożyłam pończochy (…). Założyłam (…) golf”[11]. A już okropnie złościło mnie powtarzające się jakieś trzydzieści razy „co jeśli”; jasne, są języki, w których w identycznym wyrażeniu nie rozdziela się jego elementów przecinkiem, ale polszczyzna do nich nie należy!).

I jeszcze długo po zakończeniu lektury wracały do mnie napotkane w tekście refleksje nad przemijaniem, nad percepcją starości i strategią dobrego – dla innych też, ale przede wszystkim dla siebie samej – spędzania tego okresu, uroczo zwanego jesienią życia. Strategią taką, żeby naszą jesienią nie był szary i smętny listopad, ale, powiedzmy, ciepły, słoneczny wrzesień.

[1] Alžbĕta Bublanová, „Kamienica”, przeł. Justyna Pokorska, wyd. Moc Media, 2021, s. 11.
[2] Tamże, s. 12.
[3] Tamże, s. 162.
[4] Tamże, s. 40.
[5] Tamże, s. 185.
[6] Tamże, s. 177.
[7] Tamże, s. 65.
[8] Tamże, s. 40.
[9] Tamże, s. 48.
[10] Tamże, s. 210.
[11] Tamże, s. 91.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 191
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: