Dodany: 12.10.2022 12:15|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Takie krople niech padają jak najgęściej!


„Polszczyzna”, dźwięczne, a dla obcokrajowców prawie niewymawialne określenie naszego języka, w umysłach wielu z nas tworzy nierozerwalny związek wyrazowy „ojczyzna-polszczyzna”. I nawet czytelnikom doskonale wiedzącym, że to połączenie zawdzięczamy jednemu z najważniejszych polskich poetów dwudziestego wieku, może się ono kojarzyć przede wszystkim z doskonałym programem, emitowanym na antenie TVP przez dwadzieścia lat. I oczywiście z postacią pierwszego człowieka, który naocznie zademonstrował, że pogadanki o języku, prowadzone z charyzmą i z humorem, mogą przyciągać uwagę widzów równie dobrze, jak teleturnieje czy zawody sportowe: profesora Jana Miodka.
Ta „Polszczyzna”, o której teraz mowa, jest efektem jego „»urobku« ostatnich lat – przede wszystkim gazetowego, ale i telewizyjnego”[1]. Notabene, nie bez powodu w miejscu zwyczajowego „dorobku” pojawił się „urobek”, termin specyficznie górniczy, a przez to nawiązujący do rodzinnego miasta autora, jednego z najstarszych ośrodków kopalnictwa w Polsce.

Wracając do samej książki, dwieście felietonów, wraz ze słowem wstępnym, skorowidzem, spisem treści zajmujących nieco ponad pięćset stron, może się wydawać lekturą, której czas czytania trzeba będzie liczyć w tygodniach, ba, nawet w miesiącach (gdyby czytać po jednym tekście dziennie, starczyłoby na ponad pół roku). Oczywiście, można i tak, ale równie dobrze da się połknąć całość na przykład w tydzień, bo felietony są krótkie, a po przeczytaniu jednego tylko rzuca się okiem na tytuł następnego, brzmiący na przykład „Kondycja małżeństw i paznokci”[2], więc czuje się potrzebę sprawdzenia, jaka treść się pod nim kryje… i ani się człowiek nie obejrzy, a już jest trzydzieści stron dalej. Jasne, że przy takim tempie wszystkiego się nie spamięta, ale przecież i tak tego rodzaju publikację stawia się w podręcznej biblioteczce albo kładzie na przyłóżkowej półce, żeby w razie czego szybko po nią sięgnąć i sprawdzić, co też profesor Miodek pisze na ten czy inny temat (jakże się ucieszyłam, że w kwestii odmiany nazwiska Márai ma zdanie identyczne, jak ja: „Mnie naturalniejsza wydaje się odmiana rzeczownikowa, czyli Máraia, Máraiowi, Máraiem, o Máraiu, odpowiadająca deklinowaniu nazwisk typu Czekaj, Madej, Bugaj (…) dopuszczając też deklinowanie przymiotnikowe, czyli z końcówkami -ego, -emu, -im”[3]! I że aprobuje tylko jedno jedyne znaczenie czasownika „rozczytać”: „Rozczytać to można kogoś, w kim się wzbudzi zamiłowanie do czytania, kogo się do czytania zachęci!”[4]. I że straszliwie go irytuje ktoś mówiący/piszący: „Mi na tym nie zależy”[5]. Tego już sprawdzać nie będę, bo na pewno nie zapomnę). Albo, żeby od czasu do czasu otworzyć ją sobie zupełnie bez potrzeby i podelektować się wybranym na chybił trafił tekstem. Bo można się delektować każdym. Bez względu na to, czy mowa w nim o odmianie nazwisk, pochodzeniu nazw własnych, neologizmach, przekształceniach znaczeniowych słów czy przyswajaniu wyrazów obcojęzycznych, i czy został on wzbogacony bezcennymi cytatami z mediów („Efekt łał ma na celu promocję naszego miasta, a miastu brakuje takiego łał”[6]) lub scenkami z własnego doświadczenia autora („Moje towarzyszki podróży metodycznie dobijały mnie też przysłówkiem »ciężko«”[7]), czy nie. Przyjemność jest tym większa, że czytelnik, który choćby tylko od czasu do czasu miał przyjemność oglądać „Ojczyznę-polszczyznę” czy „Słownik polsko@polski”, patrząc na wydrukowane słowa od razu słyszy w wyobraźni głos prof. Miodka, widzi jego uśmiech i gestykulację.

Nie da się nie zauważyć, że niektóre zagadnienia czy odwołania powtarzają się w kilku felietonach. Wynika to zapewne z tego, że ten sam wątek mógł być poruszony np. w dwóch czasopismach i w telewizji, za każdym razem w otoczeniu nieco innych treści; gdyby więc chcieć pozostawić w książce tylko jeden z tych trzech tekstów, czytelnicy straciliby szansę poznania reszty zawartości dwóch innych, z kolei zaś wycięcie powtarzającego się motywu zaburzyłoby strukturę całości, cechującą się płynnymi przejściami od jednego tematu do kolejnego. A trzykrotne przeczytanie, że, na przykład, zdania nie zaczyna się od „mi”, jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Tym bardziej, gdy uświadomimy sobie – o czym nie bez kozery przypomina nam autor – „jak mądra jest sentencja łacińska o kropli, która drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym padaniem”[8]. A cóż dopiero, gdy ta kropla jest równocześnie kroplą, nomen omen, miodu na serce czytelnika, dla którego wiele znaczy dbałość o kształt polszczyzny, i własnej, i słyszanej wokół!

[1] Jan Miodek, „Polszczyzna: 200 felietonów o języku”, wyd. Znak, 2022, s. 6.
[2] Tamże, s. 70.
[3] Tamże, s. 391.
[4] Tamże, s. 142.
[5] Tamże, s. 441.
[6] Tamże, s. 470.
[7] Tamże, s. 442.
[8] Tamże, s. 442.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 336
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: