Dodany: 13.09.2022 13:50|Autor: Marioosh

Koszmar


Czytając ten koszmarek, kilka razy zerknąłem na stopkę redakcyjną, żeby sprawdzić, czy mnie wzrok nie myli – do składania oddano go w lutym 1989 roku, kiedy już zasiadano do Okrągłego Stołu, a druk ukończono w lipcu tegoż roku, kiedy władza wciąż nie mogła dojść do siebie po czerwcowym nokaucie. I w takim czasie Wydawnictwo MON funduje czytelnikom książkę, która wydaje się być spóźniona o prawie 40 lat – pytanie tylko, co kierowało wydawcami przy wypuszczeniu na rynek tego kuriozum?

Mamy oto rok 1953 – trzech młodych chłopaczków o niemieckim pochodzeniu ucieka z Polski do Berlina Zachodniego; tam zostaje im złożona propozycja zostania szpiegami i powrotu w celu pozyskiwania nowych informatorów oraz przekazywania wiedzy o obiektach wojskowych. Andrzej Błażej to jednak nie John le Carre i stworzył książkę prostacką i prymitywną, pod każdym względem godną propagandowego bełkotu z okresu stalinizmu.
Powieść jest wręcz obrzydliwie czarno-biała i dziecięco naiwna: działalność chłopców, tak na chłopski rozum, powinna być prowadzona tak, jak śpiewał Grzegorz Turnau, czyli po cichu, po wielkiemu cichu; tymczasem przyszli szpiedzy, którzy mają podstawowe wykształcenie i przeszłość kryminalną, mają swój szpiegowski rozum albo w portfelu, albo między nogami, albo w butelce wódki – autor z lubością opisuje sceny w których bohaterowie chleją na umór, łaszą się do chętnie rozkładających nogi kobiet albo żebrzą o marki.
Pocieszna jest scena, w której chłopaczek przyjeżdża do rodziny w Bydgoszczy i mówi im: a, szpiegostwem się zajmuję, zobaczcie, ile mam kasiory i jaki mam ładny zegarek. A może wy też byście chcieli? To rozejrzyjcie się w okolicy, czy nie ma tu jakichś obiektów wojskowych i dajcie mi znać.
Zabawna jest scena, w której jeden ze szpiegów przedostaje się do Polski: na brzegu Odry ustami nadmuchuje ponton, a następnie płynie na drugi brzeg, jako wioseł używając rakietek do ping-ponga.
Szczytem naiwności jest zaś scena, w której Niemiec instruuje chłopaka: jak Polacy cię złapią, to mów, że zwerbowali cię Amerykanie i teraz chcesz przejść na polską stronę. I ten bałwan to faktycznie robi!! – po schwytaniu go przez WOP mówi, że jemu jest wszystko jedno, dla kogo pracuje. Czyli po jednej stronie barykady mamy generała Reinharda Gehlena, który przy pomocy takich leszczy chce w krajach demokracji ludowej pod kryptonimem „Kurtyna” założyć siatki szpiegowsko-dywersyjne, by wkrótce odbudować Wielkie Niemcy, a po drugiej dzielnych żołnierzy WOP i jeszcze dzielniejszych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa – i takie arcydzieło czytelnicy dostali do rąk na miesiąc przed powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego!

I znów poczułem się jak Philip Marlowe, który po przeczytaniu jakiegoś badziewia był na siebie zły, bo w tym samym czasie mógł przeczytać „Braci Karamazow” – sęk tylko w tym, że wiedziałem co mnie czeka; nie spodziewałem się jednak, że rzeczywistość przerośnie oczekiwania. Ale jest też duży plus – jestem trzecim czytelnikiem oceniającym tę książkę i proszę wszystkich o to, abym był ostatnim: to wy, zamiast czytania takiego barachła, sięgnijcie po Lema, Szymborską albo Filipowicza. Sam czuję, że muszę to zrobić.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 154
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: