Dodany: 07.08.2022 21:59|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Pies z terakoty
Camilleri Andrea

1 osoba poleca ten tekst.

Kogo strzeże ceramiczny pies?


Kolejna powieść Camilleriego z komisarzem Montalbano na tyle mi się podobała, bym już po paru stronach przypuszczała, że znów ocenię ją na piątkę. Cóż to za fantastyczny klimat – autor wprowadza nas w scenerię i w środowisko w taki sposób, że czytelnik ma wrażenie, jakby tam był i znał Sycylijczyków na wylot, całkiem jak mieszkańców własnej okolicy (która to zresztą analogia nie jest wcale taka bezpodstawna, jeśli chodzi o społeczność wiejską czy małomiasteczkową)!

Zaczyna się, według słynnej recepty Hitchcocka, od małego trzęsienia ziemi. Ale nie w sensie geofizycznym, tylko… psychicznym. Jako, że Montalbano właśnie udaje się na spotkanie z jedną z mafijnych grubych ryb. Zaproszenie od niejakiego Tana Benniciego – zwanego „Grekiem”, choć „nie widział Grecji nawet przez lornetkę i o sprawach Hellady nie miał zielonego pojęcia”[1] – przekazał mu przyjaciel z dzieciństwa, Gegé Gullotta, obecnie uprawiający mało zaszczytną profesję „alfonsa i handlarza narkotyków”[2]. To, co gangster ma do powiedzenia, wprawia komisarza w lekką konsternację… ale skoro „jest człowiekiem, który zna się na rzeczy”[3] i nie musi przy tym złamać prawa, postanawia spełnić prośbę swojego rozmówcy. Niestety, takich, którzy prawem się nie przejmują, jest na wyspie niemało… więc jego interwencja nie na wiele się zdaje. A jedyny z niej pożytek okazuje się bardziej kłopotem, bo choć policja zyskuje dostęp do magazynu handlarzy bronią, to przy okazji znajduje zwłoki dwojga młodych ludzi, spoczywające w jaskini od czasów wojny wraz z terakotową figurą psa, który zdaje się ich strzec. W międzyczasie pojawia się jeszcze zagadkowa sprawa włamania do supermarketu, na którą rzuca nowe światło zeznanie przypadkowego świadka. Zanim się to wszystko poskłada w całość, padnie jeszcze kilka ofiar, a sam Montalbano także znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie (nie mówiąc już o tym, że gdy pochłonie go kwestia ustalenia tożsamości dwojga denatów sprzed lat, narazi się na gniew Livii, a po drodze sprawi dużą przykrość innej kobiecie).

Camilleri opowiada tę w gruncie rzeczy dramatyczną historię z lekkim przymrużeniem oka, tak jakby niemal z każdym zdaniem mówił: morderstwo, złodziejstwo, korupcja i wszelkie inne draństwo to jedno, ale przecież tu, pod słońcem Południa, musi od czasu do czasu bywać lekko i wesoło! Więc podśmiewa się między wierszami i ze swojego bohatera, i z jego współpracowników (w tej powieści wkracza na scenę niezrównany pod względem dostarczania powodów do śmiechu Agatino Catarella, „przyjęty do policji na pewno dlatego, że był dalekim krewnym wszechmocnego jeszcze niedawno senatora Cusumano”[4], bo zdecydowanie innych walorów potrzebnych policjantowi biedak nie posiada…), i z tej czy owej przygodnej postaci, a jeszcze do tego czaruje czytelnika rozmaitymi szczegółami gastronomicznymi (od samego wyliczania dań zostawianych w lodówce Montalbana przez gosposię Angelinę można doznać napadu nagłego głodu!), tytułami czytywanych przez bohatera książek i bardzo lapidarnymi, ale wyrazistymi opisami scenerii. A dialogi – stanowiące więcej, niż połowę treści – są tak wyborne, tak żywe i autentyczne, jakby pochodziły wprost z taśmy dyktafonu, z którym zaczaił się jakiś reporter, by podsłuchiwać na bieżąco mieszkańców Vigaty.

I tylko jedna rzecz mi się w tym wszystkim nie spodobała. Ja rozumiem, że policjanci nie rozmawiają językiem salonowym, zwłaszcza, gdy wokół nich coś się dzieje. I że klną też ludzie niemundurowi, gdy mają ku temu powód albo gdy go nie mają, ale taki mają zwyczaj. Więc jeśli w dialogach znajdzie się parę rozmaitych „ch…w” czy „k…w”, jestem w stanie to przełknąć. Ale żeby szacowny inteligent w słusznym wieku (wydając „Psa z terakoty”, Camilleri był już po siedemdziesiątce!) również w narracji używał takich wyrażeń? Jeden z obscenicznych momentów z ich zastosowaniem co prawda się bohaterowi śni, ale drugi już nie, a wulgaryzmy tu i tu użyte są w pełnej krasie. Podobnie jak w krótkim fragmencie, gdzie narrator opisuje vigatański dom publiczny pod gołym niebem. Z bólem serca, ale za to muszę, no, po prostu muszę ująć pół oceny. Aha, i jeszcze trochę przeszkadzało mi, że tłumacz zdecydował się pozostawić dla regionalnego przełożonego policjantów z Vigaty (wł. questore) miano kwestora, choć w innych przekładanych z włoskiego powieściach policyjnych – mając na względzie to, że w Polsce i np. także w krajach anglosaskich kwestor to osoba cywilna, odpowiedzialna za finanse wyższej uczelni – określa się go jako naczelnika czy komendanta. Ale to na ocenę nie wpłynęło, choć ile razy czytałam „kwestor”, tyle razy zastanawiałam się, czy za chwilę nie spotkam jeszcze nadrektora i bibliotekarza…

[1] Andrea Camilleri, „Pies z terakoty”, przeł. Jarosław Mikołajewski, wyd. Noir sur Blanc, 2002, s. 11.
[2] Tamże, s. 146.
[3] Tamże, s. 20.
[4] Tamże, s. 21.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 236
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: