Dodany: 28.06.2022 16:02|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Walka o oddech
Rezydent Tomasz (pseud.)

1 osoba poleca ten tekst.

Gdyby wydawnictwo tak się przyłożyło do swojej pracy, jak autor do swojej...


Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59

Kiedy oddawałam do biblioteki „Niewidzialny front”, drugiej części zapisków pandemicznych Tomasza Rezydenta jeszcze w niej nie było. Nastawiłam się na to, że poczekam na nią parę miesięcy, a w międzyczasie odpocznę sobie od tematyki medycznej, tymczasem sama mi wpadła w ręce w okolicznościach pozabibliotecznych. I pomimo, że jej treść nie była dla mnie wielką niespodzianką – bo wystarczyło w miarę regularnie czytać prasę, by mieć pojęcie, jak wyglądała praca lekarza w szpitalu covidowym podczas drugiej i trzeciej fali pandemii – wciągnęła mnie tak, że zabrałam ją na urlop mimo postanowienia o nieprzeciążaniu bagażu książkami papierowymi. Czym mnie tak zafascynowała albo czym ujęła?

Nawet niekoniecznie opisami z gatunku „jak-to-się-robi”, bo w temacie zabiegów medycznych jestem generalnie zorientowana (co nie znaczy, że nie podziwiam autora za umiejętność opisania ich w sposób prosty i zrozumiały, bez nadmiaru fachowego żargonu, a tam, gdzie takowy został użyty, z zastosowaniem dodatkowych wyjaśnień), ani też uświadomieniem czytelników niemedycznych, jak wygląda życie rodzinne lekarza pracującego w publicznym lecznictwie zamkniętym, bo tego od lat doświadczam na własnej skórze, choć w wymiarze nieco mniejszym, gdyż mój małżonek nawet w „najlepszych” latach nie przekroczył 10 dyżurów w miesiącu (aczkolwiek uważam, że każdy człowiek niepowiązany rodzinnie ze służbą zdrowia powinien wiedzieć, jak to wygląda, i zdać sobie sprawę, że lekarze tych dyżurów nie biorą „dla kasy”, tylko dlatego, że jest ich rozpaczliwie mało, a lojalność wobec kolegów jest w nich na tyle silna, by mało który potrafił powiedzieć „a, guzik mnie to obchodzi, niech Iksiński dyżuruje przez trzy dni z rzędu, ja już więcej nie biorę i kropka”).

Tym, co do mnie przemówiło najmocniej, jest szczerość i autentyczność; widać, że te zapiski są tworzone na bieżąco, a jeśli retuszowane, to najwyżej pod względem technicznym, że autor nie ukrywa lęku, zmęczenia, zdenerwowania, nie pozuje na anioła dobroci ani przeciwnie, na twardziela, którego nic nie ruszy. Z każdego jego słowa przebija szacunek dla chorego człowieka, który zawsze jest dla niego „panią Adelą” czy „panem Józefem”, a nie „tą zmierzłą babcią” albo „tą cukrzycą spod okna”. Jest kimś, komu trzeba pomóc, nawet, jeśli on tę pomoc odczuwa jako przemoc, bo niedotlenienie lub otępienie związane z wiekiem odebrało mu zdolność logicznego rozumowania. Oczywiście, mam świadomość, że to mogłaby być autokreacja, że autor mógł był przecież powycinać z pisanego na gorąco dziennika te fragmenty, w oparciu o które mógłby być postrzegany mniej pozytywnie; ba, nawet mógłby dla poprawienia swego image’u dodać jakieś scenki, które w rzeczywistości rozegrały się w innym czasie i z udziałem innych osób – ale intuicyjnie czuję, że poza zmienionymi dla ochrony danych osobowych imionami i nazwiskami postaci oraz nazwami miejscowości (o czym autor poinformował w poprzedniej książce) nie ma tu ani słowa nieprawdy.

Nie wiem, jak może spojrzeć na tę opowieść czytelnik niemający nic wspólnego z medycyną. Być może te ciągłe intubacje, saturacje, tomografie, ustawianie respiratorów itp. wydadzą mu się monotonne i nużące. Ale czasem tak właśnie wygląda praca lekarza: pozornie monotonne powtarzanie tych samych czynności, od precyzji wykonania których zależy, jak powiedzie się walka o oddech czy, w szerszym ujęciu, walka o życie pacjenta.
Za te walory emocjonalne i poznawcze chętnie nagrodziłabym „Walkę o oddech” najwyższą oceną.

Ale… niestety, ukazała się ona w wydawnictwie innym, niż poprzednio, i to widać. Lekarz nie jest polonistą, a jeśli pisze po wielu godzinach ciężkiej pracy, „między dwudziestą trzecią a drugą w nocy”[1], tym bardziej może się pomylić w kwestii stawiania przecinków albo imienia pacjenta, który na jednej stronie jest Damianem, a na następnej Dariuszem [2], może zrobić irytującą literówkę („areozolu”[3], „zapakowane na wynos siedzenie”[4]) czy nawet błąd ortograficzny („skompoobjawowi”[5], „odksztuszać”[6]) lub gramatyczny („przyrównując powietrze do samochodów, a tlen do ludzi, to w astmie tworzy się korek…”[7], „mając czterech-pięciu pacjentów pod respiratorem (…), to liczba pielęgniarek nie ulegnie zmianie” [8], „panie ministrze, gryząc się w palce, aby napisać to z wystarczającą dozą szacunku, nie godzi się…”[9], „obserwując podawanie komunii, czasem nie da się uniknąć kontaktu dłoni z wargami…”[10], „takie błahe sprawy jak zaburzenia elektrolitowe (…) może umknąć…” [11]). Ale, u licha, po to w każdym wydawnictwie zatrudnia się redaktorów i korektorów, żeby takie usterki NIE poszły do druku! Na swojej stronie internetowej wydawca obiecuje: „Przygotujemy książkę do publikacji tak, żeby autor mógł być z niej dumny, a czytelnik był zadowolony z obcowania z dobrze wydanym tekstem. Doprowadzimy Państwa książkę do stanu jak najbardziej zbliżonego do ideału” [12], jednakże w stopce w ogóle nie ma wzmianki o redaktorze, a ktoś odpowiedzialny za korektę ukrywa się pod wdzięcznym kryptonimem ERATO. Nie wiem, czy autor sam zadecydował o skorzystaniu z self-publishingu, chcąc, by książka ukazała się jak najszybciej, czy może nie miał innego wyjścia, bo ani poprzedni wydawca, ani inni nie byli propozycją zainteresowani. Jeśli to drugie, to każde z tych wydawnictw popełniło duży błąd, bo pracy nad tekstem nie byłoby aż tak wiele, a sam w sobie jest on o wiele więcej wart, niż połowa tego, co stoi na półkach dowolnej księgarni. Jeśli to pierwsze… cóż, pozostaje współczuć autorowi, że zapłacił za sfuszerowanie czegoś, co miało być perfekcyjnym procesem produkcji prawie-ideału. Wypadałoby teraz czytelnikowi ocenić osobno wartość merytoryczną i emocjonalną, a osobno jakość techniczną, ale wypadająca z tych dwóch ocen średnia byłaby – przynajmniej moim zdaniem – za niska. Wobec czego daję prymat tym pierwszym walorom; autor i tak może być ze swej książki dumny – choćby dlatego, że potrafi pisać o swojej pracy z takim uczuciem, a o ludziach, którym pomaga, z takim szacunkiem – za to dla wydawcy mam jedno słowo: wstyd!

[1] Tomasz Rezydent, „Walka o oddech”, wyd. BookEdit, 2022, s. 100.
[2] Tamże, s. 62-63.
[3] Tamże, s. 99.
[4] Tamże, s. 226.
[5] Tamże, s. 39.
[6] Tamże, s. 311.
[7] Tamże, s. 26.
[8] Tamże, s. 36.
[9] Tamże, s. 47.
[10] Tamże, s. 71.
[11] Tamże, s. 280.
[12] Ze strony internetowej https://bookedit.pl/

Ocena recenzenta: 5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 209
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: