Dodany: 31.05.2022 22:05|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

A w tej pracy jak na wojnie...


Miałam już skończyć z lekturami o tematyce medycznej – bo kiedy się jest w wieku, gdy prawdopodobieństwo konieczności skorzystania ze świadczeń służby zdrowia jest o wiele większe, niż szansa trafienia na orła przy rzucie monetą, to uświadamianie sobie różnic między możliwościami systemów opieki zdrowotnej u nas i gdzie indziej nie należy do szczególnych przyjemności – ale jakoś nie wyszło, bo ciągle wpadają mi w oko tytuły budzące zainteresowanie. „No to jeszcze ten jeden”, mówię sobie, po czym trafiają mi się dwa kolejne, które jakby od niechcenia same mi wpadły do schowka w bibliotece, i tak się kółko kręci…

Jednym z tych ostatnich był „Niewidzialny front”. Reportaży prasowych i artykułów naukowych na temat pandemii naczytałam się sporo, do tego cały tom dzienników, będących plonem konkursu ogłoszonego przez którąś z instytucji kulturalnych, ale relacji „z pierwszej linii walki z koronawirusem, strachem i paniką”[1] – a dokładnie, relacji ukazujących tę pierwszą linię od strony walczących, a nie ofiar – nie trafiło się między nimi za wiele. Postanowiłam więc zobaczyć te pierwsze miesiące zarazy z perspektywy lekarza, pracującego w szpitalu powiatowym, przekształconym w szpital covidowy.

Kiedy zaczyna się pandemia, doktor Tomasz (to jego pseudonim, nie prawdziwe imię) jest na drugim roku rezydentury z interny. Jest to najobszerniejsza z dyscyplin klinicznych, można właściwie powiedzieć, że „matka” wszystkich prócz ginekologii, chirurgii i stomatologii (które wyrosły bardziej na praktyce manualnej, niż na teorii; jednak dwóm pierwszym trudno byłoby bez niej egzystować, a i tej trzeciej też się nieco przydaje). Toteż w dwa czy trzy lata po studiach młody lekarz, nawet najsumienniej przykładający się do kształcenia, wciąż jeszcze w wielu obszarach wie niewiele więcej, niż wyniósł ze studiów. A tymczasem, gdy zaczynają napływać chorzy zarażeni koronawirusem, okazuje się, że trzeba pełnić rolę zarazem specjalisty chorób zakaźnych, chorób płuc i najlepiej jeszcze intensywnej terapii, nie zapominając o własnej specjalizacji, bo „w klinikach ma się zawsze specjalistów od wszystkiego, w powiecie kimś takim jest internista. Jeden dyżurny na cały szpital, bo choć nie znamy się na urazach czy przeprowadzaniu zabiegów, to pacjent na każdym oddziale może mieć chorobę »internistyczną«”[2], tym bardziej podczas pandemii, gdy – przynajmniej w jej pierwszej fazie – do szpitala trafiają głównie osoby starsze, jeszcze przed covidem cierpiące na kilka chorób przewlekłych. A także pacjenci potrzebujący pomocy z powodów zdecydowanie nie pandemicznych, ale przysłani do tego właśnie szpitala, bo mieli kontakt z kimś, kto chorował, albo nawet nie mieli, tylko lekarzowi kierującemu (tym bardziej od chwili, gdy wprowadzono teleporady) na pierwsze słowa chorego włączyły się skojarzenia: gorączka=covid, duszność=covid, kaszel=covid, osłabienie=covid… Lekarzy w szpitalu, jak prawie w każdym zresztą, jest za mało nawet na zwykłe codzienne warunki, pozostałego personelu też nie za wiele; za mało jest środków ochrony osobistej, za mało karetek, za mało stanowisk intensywnej terapii, za mało przejrzystych schematów postępowania w przypadkach złożonych (na jaki oddział ma trafić pacjent z takim a takim problemem? Czy badanie takie a takie należy zrobić na SOR-ze, czy dopiero na oddziale? Gdzie odesłać chorego, który jest z kontaktu z wirusem, ale wymaga leczenia wysokospecjalistycznego, jakiego dany szpital nie jest w stanie zapewnić?), za to za dużo, zdecydowanie za dużo świadomości, że jeśli coś pójdzie nie tak, to prokurator już czeka, bo Polska jako jeden z nielicznych krajów jest takim, gdzie „zamiast wprowadzać system »no fault«, który jest korzystny dla pacjentów i lekarzy (raportowanie błędów, wypracowywanie procedur naprawczych i sprawne wypłacanie odszkodowań dla rodzin), zastrasza się środowisko lekarskie postępującą penalizacją”[3]. Do tego dochodzi zwykła w takiej sytuacji obawa, że przyniesie się wirusa do domu. Albo, że się trafi na kwarantannę, zostawiając na placu boju kolegę, który pozbawiony zmiennika, mówiąc trywialnie, zajedzie się na śmierć. Ten „plac boju” i ten front w tytule to wcale nie przesadna metaforyka, bo przecież to JEST wojna, wojna ze zjadliwym mikrobem, uzbrojonym mniej spektakularnie, niż wszelkie armie, które gdzieś tam na świecie wkraczają na cudze terytoria, ale za to nienamierzalnym i nieprzewidywalnym (z pięciu osób, które tknie swoim niewidzialnym orężem, na jednej w ogóle nie pozostawi śladu, drugą ledwie draśnie, tak, że nie będzie miała świadomości zakażenia, trzecią przyprawi o katar i ból gardła, które przejdą za parę dni, czwarta się ciężko rozchoruje, piąta nie przeżyje), a w dodatku, w odróżnieniu od wrogów dwunożnych, niedającym się pokonać tą samą bronią.

Relacja z tej batalii to jeden z najlepszych dzienników pandemicznych i jeden z najlepszych dokumentów autorstwa lekarza, jakie w życiu czytałam (prawdę mówiąc, niewielu znam czynnych przedstawicieli tego zawodu, potrafiących pisać ładnie i zajmująco; ci, którzy to umieją, często po krótszym lub dłuższym czasie porzucają karierę lekarską i chwytają za pióro, niejednokrotnie przechodząc nawet do historii literatury). Autor opisuje swoje doświadczenia i przemyślenia (w kwestiach nie tylko epidemicznych, bo pojawia się np. i sprawa zniszczenia radiowej Trójki) z maksymalną szczerością, ale bez zbędnego ekshibicjonizmu, posługując się barwną i kształtną polszczyzną, przy czym umie znaleźć idealny kompromis pomiędzy językiem potocznym a fachowym, czytelnikom mniej obytym z terminologią medyczną objaśniając trudniejsze pojęcia w przypisach. Z przeczytaniem powinien sobie zatem poradzić każdy – a wrażeń, jakie pozostawia ta lektura, długo się nie zapomni…

[1] Tomasz Rezydent, „Niewidzialny front”, wyd. Rebis, 2020, z okładki.
[2] Tamże, s. 124.
[3] Tamże, s. 325.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 301
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: