Dodany: 11.03.2022 17:07|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Można się nie zgadzać, ale pomyśleć warto


Długo się zastanawiałam, czy sięgać po tę książkę. Nie, nie dlatego, że o autorze nigdy wcześniej nie słyszałam, bo gdybym stroniła od autorów, o których nie słyszałam, nie poznałabym kilku najważniejszych lektur mojego życia. Przyczyną moich wątpliwości była niepewność, czy jestem tym odbiorcą, do którego jest ona skierowana. Nie, żebym nie miała poczucia humoru – przynajmniej kiedyś na pewno je miałam, skoro w młodości koledzy mówili o mnie: „ona albo śpi, albo się śmieje”, skoro niedzielne Trójkowe „60 minut na godzinę” opuszczałam tylko w przypadkach ważnych uroczystości rodzinnych oraz podczas pobytu na obozie harcerskim, gdzie radia się słuchać nie dało, a cytatami z kabareciku Olgi Lipińskiej porozumiewałam się z wtajemniczonymi krewnymi i przyjaciółmi. Jednak, choć z przestrzenią internetową jestem dość obyta, zagłębiam się w nią głównie w celach zawodowych i hobbystycznych, a nie gwoli śledzenia blogów, vlogów i „instagramowych secików”[1]. A już pod względem korzystania z mediów społecznościowych jestem kompletnym dinozaurem, który nie ma konta na żadnym z takowych i mieć nie zamierza. Nie dość tego, przywiązuję dużą wagę do języka, zarówno do jego poprawności, jak i kultury, a nawet sam autor uprzedza, że „to nie jest książka dla ludzi wyjątkowo wrażliwych na punkcie polityki, wiary i brzydkich słów”[2]. Zaryzykowałam jednak. Głównie dlatego, że na stronie internetowej Zespołu Myślenia Ironicznego, którą udało mi się odnaleźć w jakiś pośredni sposób, bo wyszukiwarka mi jej w wynikach nie wskazała, natrafiłam na całkiem dobry, cięty i błyskotliwy felieton o blaskach i cieniach (a w zasadzie tylko cieniach) zawodu nauczyciela. A ze znajdujących się na niej dowcipów graficznych (to nazwa niemodna, ale wolę ją, niż „memy”; pewnie mnie ktoś pouczy, że się nie znam, bo to nie jest dokładnie to samo, więc uprzedzam, że wiem, ale moim zdaniem różnica nie jest tak duża, by koniecznie należało ją podkreślać inną nazwą) też kilka przypadło mi do gustu, uznałam więc, że i w książce powinnam znaleźć coś dla siebie.

I rzeczywiście, znalazłam. Okazało się, że konflikt pokoleń swoją drogą, a zgodność poglądów czy punktów widzenia na niektóre sprawy – swoją, w związku z czym mogę wskazać całkiem niemało miejsc, gdzie podpisałabym się pod każdym słowem autora (a gdyby wyeliminować obficie zdobiące tekst popularne wulgaryzmy na „k”, „j” i „ch” oraz ich pochodne, pod którymi jednak podpisywać się nie jestem gotowa, tych miejsc byłoby znacznie więcej). W jego obserwacjach i wyciąganych z nich wnioskach rzeczywiście dominuje nie tyle humor, co ironia, momentami wręcz bezbrzeżna (bo też i natura wskazywanych zjawisk bywa bezbrzeżnie… zdumiewająca. Czy to możliwe, że w XXI wieku „przez osiem lat dzieci spędzają w szkole 950 godzin na języku polskim, 608 na religii, na biologii już tylko 190, a chemia czy fizyka to raptem 152 godziny”[3]?).

Nie licząc wstępu i posłowia, książka składa się z ośmiu rozdziałów, z których każdy jest… nie felietonem, nie esejem… więc może raczej dość swobodnym monologiem, którego treść krąży wokół rzuconego na początku motywu, momentami całkiem daleko odeń odbiegając (na przykład w rozdziale „Uciec, ale dokąd (i za co)?”, w którym mowa głównie o marzeniach Polaków, szczególnie tych dotyczących podróży, pojawia się opowieść o nieudanej randce w ciemno oraz wspomnienia o nagrodach rzeczowych, jakie można było wygrać w teleturnieju „Koło fortuny”). Ma to wszystko jednak, trywialnie mówiąc, ręce i nogi, służąc nie tylko ubarwieniu opowieści, ale też przekazaniu przez autora konkretnych myśli.

Niektóre z tych myśli są ewidentnie prześmiewcze, jak zawarta we wspomnianym rozdziale sugestia, „by w teleturnieju zamiast pieniędzy, mebli, a nawet wycieczek można było zawalczyć o główną nagrodę w stylu »wygrałeś, przesuwasz się o dwanaście miesięcy w kolejce do specjalisty«”[4], inne po prostu trafnie i na ogół ostro wyrażają to, co także niejeden czytelnik widzi, słyszy i czuje, choć nie zawsze potrafi lub chce tak dosadnie podsumować („nie ma rzeczy, o którą ludzie nie potrafiliby sobie skoczyć do gardeł – nieważne, czy chodzi o karpie w Lidlu, miejsce parkingowe, zbyt wolną jazdę lewym pasem, czy o to, co jest po śmierci”[5]; „dlaczego na pocztach sprzedaje się cukierki, w rządzie zasiadają idioci, a religii zamiast w kościołach naucza się w świeckiej (jedynie z założenia) szkole?”[6]; „od kilkudziesięciu lat zatrudniamy ludzi do poukładania tego państwa: jedni coś tam naprawią, przy czym gdzie indziej zepsują, ci, co przychodzą po nich, odkręcają sytuację, psując przy tym coś jeszcze bardziej, a ci następni nie robią już w ogóle nic, więc całą kadencję będą powtarzać: myśmy nic nie zrobili, to tamci [7]”; „każdy [człowiek] z osobna, jak na standardy świata zwierząt, cechuje się absolutnie niebywałą inteligencją, ale kiedy te wspaniałe biologiczne maszyny zaczynają działać wspólnie, prędzej czy później coś się sypie. W przypadku homo sapiens trudno więc mówić o inteligencji rozproszonej, ale już taka histeria zbiorowa – proszę bardzo. Kiedyś palenie czarownic, a dzisiaj kukły Żyda na publicznej demonstracji czy hasła zagrzewające do walki z gender i LGBT”[8]).

Oczywiście, mogą się znaleźć czytelnicy, dla których jedno lub więcej z wyartykułowanych przez autora zdań będzie nie tylko nietrafne, ale wręcz obraźliwe, zwłaszcza ci, którzy sądzą, że absolutnie niedopuszczalne jest czynienie przytyków do jakiejkolwiek religii i jej wyznawców, względnie do jakiejkolwiek partii i jej… hm… mózgu oraz członków. Więc tak, to rzeczywiście nie jest lektura dla nich. A dla tych z trzeciej wspomnianej we wstępie grupy, to jest nietolerujących słów, które jeszcze parę dekad temu nie wydawały się stosowne nikomu prócz tzw. marginesu społecznego oraz dzieciarni bazgrzącej zakazane wyrazy na murkach i na drzwiach szkolnych ubikacji? Ja do tej grupy należę; przeczytałam całość, od deski do deski, i sądzę, że naprawdę, ani jedna wyrażona przez autora myśl nie uległaby spłyceniu czy przeinaczeniu, gdyby z jej obudowy usunąć jakiegoś „ch…”. Podobnie, jak nie zubożyłby tekstu brak słów/wyrażeń slangowych („hajsiwo”[9], „kisić kapuchę”[10]) i dziwolągów językowych, powstałych wskutek fonetycznego zapisania skrótów lub wyrazów obcojęzycznych („oesu”[11], „kejpijaje”[12], „ejwonu”[13]). Cóż, na pewno nadal będę chętniej czytała książki, gdzie podobnego języka nie znajdę (na szczęście i dziś trafiają się satyrycy, którzy go nie używają, a mimo to potrafią się nieźle przejechać po rzeczywistości – exemplum: Artur Andrus czy Stanisław Tym), niemniej jednak doceniam sposób myślenia autora i celność obserwacji. A także fakt, że w zakończeniu podziękował „tym, którzy tę książkę kupili, przeczytali i pomyśleli, nawet jeżeli mają inne zdanie”[14] i zaprosił ich do wyrażenia opinii, podając swój adres mailowy. Za to – moje uszanowanie!

[1] Konrad Kozakiewicz, „Zespół Myślenia Ironicznego: Nie ma się z czego śmiać”, wyd. Znak, 2022, s. 5.
[2] Tamże, s. 6.
[3] Tamże, s. 160-163.
[4[ Tamże, s. 148.
[5] Tamże, s. 164.
[6] Tamże, s. 163.
[7] Tamże, s. 98.
[8] Tamże, s. 199.
[9] Tamże, s. 55.
[10] Tamże, s. 185.
[11] Tamże, s. 18.
[12] Tamże, s. 159.
[13] Tamże, s. 233.
[14] Tamże, s. 241.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 346
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: