Dodany: 28.02.2022 19:30|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czy posmakuje nam "dramat na języku"[1]?


„Cała obfitość” to pierwsza książka Ottolenghiego, którą sobie sprawiliśmy, a było to co najmniej ze trzy lata temu. Nie znaczy to, że do tej pory leżała nieczytana; w przypadku książek kucharskich mi się to nie zdarza, do każdej się przypinam zaraz po nabyciu/otrzymaniu w prezencie, natomiast dość często zapominam, że to też książki i w związku z tym należałoby o nich coś napisać. A ponieważ ta akurat dzisiaj została ściągnięta z półki w poszukiwaniu przepisu na danie obiadowe, zmobilizowałam się do powtórnego jej przejrzenia i zanotowania paru uwag.

Podobnie, jak „Obfitość”, zawiera wyłącznie przepisy wegetariańskie, co bez wątpienia jest plusem: nawet ci, którzy jadają mięso i ryby, mogą przecież od czasu do czasu nabrać apetytu na smaczne i sycące danie warzywne albo na niestandardową sałatkę jako dodatek do sznycla czy pieczeni. Przepisy posegregowane zostały nie według głównych surowców czy dominujących smaków, lecz według sposobu przygotowywania (z jednym wyjątkiem: słodkie potrawy są zgrupowane razem); to jednak nie przeszkadza, bo chcąc znaleźć np. dania z bakłażanów, wystarczy zajrzeć do skorowidzu na końcu. Metodyka przyrządzania poszczególnych potraw i listy składników podane są na tyle szczegółowo, że mniej wprawny kucharz nie powinien mieć problemu ze zorientowaniem się, co i jak ma zrobić w jakiej kolejności. Nie ma natomiast podanego czasu przygotowywania (chyba specjalnie, żeby się czytelnik nie zraził, spojrzawszy na nagłówki, bo spora część potraw wymaga spędzenia w kuchni kilku godzin).

Jeśli chodzi o potencjalną atrakcyjność prezentowanych dań, przyznam, że jedyny rozdział, z którego smakowo odpowiada mi większość, to „Słodzone”, chociaż i z niego kilka musiałabym odrzucić ze względu na zawartość składników/połączeń smakowych, których nie lubię (na litość, jak można słodkie pieczywo obłożone kawałkiem plastra miodu posypywać solą morską czy też do lodów chałwowych z czekoladą dodawać SOLONE orzeszki ziemne???), albo z których nabyciem byłoby zbyt wiele kłopotu (na Śląsku, w szczególności Cieszyńskim, raczej nie ma delikatesów orientalnych...). I jednych, i drugich jest jeszcze więcej w przepisach niedeserowych. Autor przyznaje: „z cytryną i kolendrą aż tak się nie oszczędzam”[2] – i rzeczywiście, na 132 receptury zawarte w pozostałych rozdziałach 73 wymaga użycia soku i/lub skórki z cytryny albo limonki, 45 – kolendry, a część obu równocześnie, tak więc dla mnie około 90 odpada na wejściu. Reszta teoretycznie by się nadawała. Pod warunkiem, że nie będą to grzyby lub brukselka z likierem anyżkowym, cebula z cynamonem, daktyle z rzodkiewką, jajecznica na rzadko z suszonym berberysem; dla autora taki „dramat na języku” jest przeżyciem pożądanym, dla mnie byłby dosłownie dramatem – tyle się w kuchni narobić i nie móc tego przełknąć?! Realnie do zrobienia od ręki wybrałabym może około 40 dań ze wszystkich 150. To niemało, a ponadto zawsze pozostaje możliwość wykorzystania przepisu jako inspiracji, co ułatwia sam autor, podpowiadając np., czego można użyć zamiast aromatu, „który niezwykle trudno kupić poza Tunezją”[3]. Tak więc może nie jest to najpraktyczniejsza z posiadanych przeze mnie książek kucharskich, ale interesująca.

[1] Yotam Ottolenghi, „Cała obfitość: Wegetariańskie święto urodzaju”, przeł. Katarzyna Skarżyńska, wyd. FILO, 2016, s. 82.
[2] Tamże, s. 23.
[3] Tamże, s. 314.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 494
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: