Dodany: 09.02.2022 16:35|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Kot w Tokio
Bradley Nick

2 osoby polecają ten tekst.

Miasto, kot, literatura... i zagubieni ludzie


Gdyby czytelnikowi ujawniono jedynie tytuł tej książki i zarys jej treści, gotów byłby posądzić o autorstwo najpopularniejszego w Polsce Japończyka, Harukiego Murakamiego, mając w pamięci choćby „Kafkę nad morzem”, gdzie w charakterystyczne dla tego pisarza połączenie realności i metafizyki koci motyw wplata się nader wyraźnie. Albo któregoś z jego rodaków, których „kocia” twórczość („Kroniki kota podróżnika” Arikawy, „Kot, który spadł z nieba” Hiraide, „A gdyby tak ze świata zniknęły koty?” Kawamury) coraz częściej gości na naszych półkach. O tym, że kot w Japonii nie jest tylko jednym z wielu równorzędnych elementów przyrody ożywionej, wiedzielibyśmy nawet i bez tych lektur, bo któż nie widział na jakiejś pocztówce, wystawie sklepowej czy w filmowym kadrze machającego łapką ceramicznego kotka maneki-neko? Ale czy słyszeliśmy o Brytyjczyku, który motyw kota w japońskiej kulturze obrał sobie za temat pracy doktorskiej? Jeśli nie, to akurat słyszymy – jako że autorem „Kota w Tokio” jest właśnie ktoś taki, Nick Bradley, duchowy bliźniak jednej z bohaterek powieści, Amerykanki Flo, która „uważała się bardziej za japonolożkę niż japonofilkę. Dla niej była to istotna różnica. Japonofile to ludzie, którzy po prostu bezdyskusyjnie kochają Japonię. Żyją w swoim świecie fantasy pełnym anime i mangi w przekonaniu, że Japonia jest nieskazitelna. Flo była japonolożką. Darzyła szacunkiem język i kulturę Japonii, uważając, że w taki sam sposób powinno się szanować każdą inną kulturę i język. Była wciąż głodna Japonii. Nieustannie poznawała coś nowego…”[1]. Jeśli wyszukamy sobie w przepastnych zasobach internetowej wiedzy notkę biograficzną Bradleya, zobaczymy, że nie jest to jedyna zbieżność, lecz w gruncie rzeczy same fakty nie mają aż takiego znaczenia: ważne jest to, co przeczytamy.

Zaczniemy swoją podróż po Mieście (oryginalny tytuł powieści, bardziej podkreślający samą miejskość miejsca akcji, niż jego konkretną lokalizację, brzmi: „The Cat and the City”) niezwykłą historią tatuażysty, do którego salonu zgłasza się młoda dziewczyna, pragnąca ozdobić swoje plecy satelitarną mapą Tokio. Kentarō z własnej inicjatywy dodaje do tego niesamowitego pejzażu figurkę małego kotka i… podczas którejś z kolei sesji odkrywa, że zwierzak się przemieszcza, jakby drwiąc ze swego twórcy. Dręczony wizjami kota krążącego po ulicach, traci spokój ducha i postanawia zakończyć swe dzieło w zgoła nieoczekiwany sposób… Czy uda mu się zrealizować zamiar, tego się już nie dowiemy – a dokładnie rzecz biorąc, nie dowiemy się w tej chwili, bo oto zaczyna się kolejna historia, dziejąca się w innej okolicy tegoż Miasta i mająca innych bohaterów. A po niej trzynaście następnych. Z początku wydaje się, że mamy do czynienia po prostu ze zbiorem opowiadań, połączonych jedynie umiejscowieniem akcji w obrębie Tokio oraz postacią kota, powracającą za każdym razem w kształcie już ewidentnie materialnym (do tego stopnia, że można go cieleśnie skrzywdzić, tak, jak czyni to bohaterka opowiadania „Omatsuri”, wyładowująca na nieszczęsnym stworzeniu swoją frustrację, która nie ma zgoła nic wspólnego z jego obecnością. Ale niech się czytelnicy wrażliwi na krzywdę zwierząt nie martwią – ktoś mu pomoże!) i urastającą do rangi pewnego symbolu. Jednak im dalej się w tekst zapuszczamy, tym częściej napotykamy na tropy, sugerujące, że wkrótce odsłoni się takie czy inne powiązanie, łączące dwie lub więcej spośród licznych postaci dramatu. Ze wszystkich mniej lub bardziej powikłanych wątków, przedstawiających relacje międzyludzkie i wynikające z nich zaszłości, ostatecznie w pełni zostanie dokończony (czy może raczej: doprowadzony do punktu, gdzie można się spodziewać określonego zakończenia) tylko jeden, skupiający w sobie losy kilkorga członków tej samej rodziny. Ale i te pozostałe, z rozwiązaniami zawieszonymi w próżni, nie są jedynie nic nieznaczącymi „wypełniaczami”: każdy mówi o jakiejś konkretnej sytuacji, każdy skłania do zastanowienia się nad motywami takich, a nie innych ludzkich zachowań.

A wszystkie składają się na meta-opowieść o Mieście – nie tylko tym konkretnym, ale Mieście w ogóle, jako niemal samodzielnym organizmie, zdającym się żyć własnym życiem – i o samotności, wyobcowaniu, zagubieniu: problemach ani specyficznie japońskich, ani wyłącznie współczesnych, natomiast na pewno statystycznie częstszych w kilkumilionowej metropolii. A kot? Kot – po prostu – jest, tak jak był obecny w życiu każdego miasta i każdej osady, odkąd któryś z naszych prapraprzodków uświadomił mu, że może od człowieka oczekiwać pewnych gratyfikacji w zamian za tępienie gryzoni; z czasem ta jego instrumentalna funkcja trochę się zatarła, lecz przywiązanie do człowieka – i nawzajem – pozostało, i nieraz stawało się czynnikiem, który komuś, może rzadziej w sensie fizycznym, a częściej emocjonalnym, ratował życie. Tu mały kotek o szylkretowym umaszczeniu najczęściej też tylko towarzyszy bohaterom, przeżywającym małe rozterki i duże dramaty, ale dla niektórych staje się prawdziwym narzędziem losu: między trzydziestoparoletnim Naoyą, który po śmierci rodziców, gdy „mógł wygodnie żyć za odziedziczone pieniądze”[2], kompletnie zdziwaczał, stając się uzależnionym od gier komputerowych odludkiem, a dziewięcio-czy dziesięcioletnim Kensuko, będącym na najlepszej drodze do powtórzenia jego losu, stworzy pomost porozumienia, który i mężczyźnie, i chłopcu w czymś pomoże.

Prócz miasta i kota jest jeszcze jeden nieosobowy bohater tej powieści, niezaakcentowany w tytule, lecz bez wątpienia obecny w tle: literatura. Wątek twórczości Nishiego Furuniego, fikcyjnego twórcy literatury SF, przewija się w kilku tekstach, a jedno z jego opowiadań – uzupełnione nazwiskiem również fikcyjnej tłumaczki, wspomnianej już Flo Dunthorpe, wraz z jej adresem mailowym (ciekawe, czy da się na to nabrać ktoś spośród czytelników?) – stanowi osobny rozdział. Sama Flo jest zapamiętałą czytelniczką: „Widok książek działał kojąco, tłumił jej niepokój. Większość z nich czytała, ale jeszcze wiele czekało na lekturę. Dzięki temu odczuwała pewien rodzaj podniecenia. Natychmiast przychodziło jej do głowy jedno z jej ulubionych japońskich słów – tsundoku – które w angielskim przekładzie wymagało całego zdania: kupowanie książek i ustawianie ich na półkach bez przeczytania”[3]. Mari z opowiadania „Jesienne liście” (tego, które wzbudziło u mnie najwięcej negatywnych odczuć: taaak… wiem, że ludzie z takim podejściem do seksu istnieją, wiem, że jest ich niemało, niemniej jednak jestem na tyle konserwatywna, że razi mnie zbyt szczegółowe lub zbyt dosadne ukazywanie czynności wykonywanych z użyciem genitaliów… I zdaje mi się, że bez tych paru dyskusyjnych słów i obrazków relacja między Mari a George’em mogłaby zostać ukazana równie dobrze) czyta w kółko „Buszującego w zbożu”. Zaś opowiadanie „Hikikomori, Futoko & Neko” zamyka w sobie inny utwór o tym samym tytule – opowieść graficzną stworzoną przez jednego z bohaterów.

Na osobne słowo zasługuje sama konstrukcja powieści. Nie do końca linearny tok fabuły podkreślił autor jeszcze bardziej, manewrując różnymi rodzajami narracji – pierwszo- i trzecioosobowym, w czasie teraźniejszym i przeszłym – oraz mieszając gatunki: w jednych utworach pojawiają się motywy, klasyfikujące je do opowieści grozy lub SF, w innych fragmenty poetyckie, internetowe komentarze pod zdjęciami czy wtrącona w tekst dwudziestostronicowa manga. Cały ten kolaż okazuje się nad wyraz strawny i na tyle intrygujący, by nawet czytelnik, któremu jakaś partia tekstu nie do końca odpowiada, nie był w stanie się zniechęcić i porzucić lektury, póki nie dobrnie do końca. Mimo wspomnianych na wstępie podobieństw nie sposób pomylić narracji Bradleya z narracją Murakamiego; każdy z tych pisarzy ma swój styl, który można docenić i polubić, nie zarzucając przy tym debiutantowi kopiowania schematów znanego twórcy.

Przeglądając recenzje „Kota w Tokio” na jednym z anglojęzycznych portali, natrafiłam na bardzo niepochlebną opinię pewnej użytkowniczki, zarzucającej autorowi, że uważa się za eksperta od tematyki japońskiej, mającego pretensję do ukazywania prawdziwej natury Kraju Kwitnącej Wiśni, a w rzeczywistości raczy czytelników uproszczonymi, płytkimi i kiczowatymi kliszami rodem z ulotek dla turystów. Ja nie oczekiwałam od tej powieści głębokiej analizy istoty japońskości (tak, jak nie oczekuję jej od autorów będących rdzennymi Japończykami) ani nie odniosłam wrażenia, by autor pretendował do roli kogoś, kto nam jej dostarczy: w mojej opinii jest ona raczej impresją, w której elementy japońskiej kultury splatają się z motywami uniwersalnymi. Impresją nader ciekawą i zapisaną w sposób wystarczająco artystyczny, by pozostawić w pamięci czytelnika długotrwały ślad.

[1] Nick Bradley, „Kot w Tokio”, przeł. Maria Makuch, wyd. Znak, 2022, s. 123-124.
[2] Tamże, s. 294.
[3] Tamże, s. 123.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 435
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: