Dodany: 17.08.2020 08:13|Autor: dot59
Jak znaleźć pomost między tymi światami?
Mimo powziętego po raz kolejny postanowienia niedopożyczania od ludzi kolejnych książek, póki nie oddam poprzednich, dałam się na „Horyzont” namówić, chociaż wcale nie pałałam chęcią jego przeczytania. Nie pałałam z tego samego powodu, dla którego nie kupuję niektórych gatunków słodyczy, płynów do mycia naczyń i tabletek na ból głowy: im coś jest goręcej reklamowane, tym mniejszą mam na to ochotę, a w szczególnie uporczywych przypadkach nabieram wręcz odruchowej niechęci. Z książkami mam tak samo: jeśli w ciągu kilku dni po premierze (albo nawet przed) przeczytam dziesięć superentuzjastycznych recenzji, z których żadna nie została napisana przez znaną mi osobę o pokrewnych gustach czytelniczych, za to każda została zamieszczona w przynajmniej pięciu różnych miejscach, w zasadzie skreślam tytuł ze swojej listy „do przeczytania”. To prawda, że ominęłam tą metodą parę naprawdę wartościowych dzieł, których znajomość nadrobiłam później ze sporym poślizgiem, ale tylko parę. Za to znacznie więcej było książek, w przypadku których, odstąpiwszy od tej zasady z przekory czy z ciekawości, plułam sobie potem w brodę, gdyż okazywały się one utworami w najlepszym razie przeciętnymi, a często supergniotami (z czytania takowych jest co prawda pewien pożytek: niekiedy można się nieźle uśmiać, natrafiając na rój zdań i zwrotów, jakich by się nie powstydził „Humor Zeszytów” na ostatniej stronie „Przekroju”, niemniej jednak na większą liczbę podobnych lektur czasu szkoda). Dla „Horyzontu”, od czytania o którym pod koniec zeszłego roku już mi się w oczach troiło, uczyniłam odstępstwo jedynie dlatego, że podsunęła mi go pokrewna dusza, a autor był mi już znany i choć jego „Ślady” nie wywołały u mnie głębokiego zachwytu ze względu na metafizyczne wtręty w paru opowiadaniach, nie mogłam nie docenić stylu i języka, walorów, które bywają dla mnie ważniejsze, niż oryginalność tematu czy wyrafinowana kompozycja. I nie żałuję.
Powieść ma dwoje równoprawnych bohaterów: Zuzę i Mariusza, zwanego Mańkiem. Ona ma dwadzieścia cztery lata, niedawno opuściła dom rodzinny i zaczęła pracę w firmie projektującej gry komputerowe. On jest o dwanaście lat starszym weteranem wojny afgańskiej, cierpiącym na PTSD i usiłującym swoje traumatyczne doświadczenia opisać w książce. Oboje wynajmują mikroskopijne kawalerki w lokalu, którego przedsiębiorczy właściciel „kupił stumetrowe mieszkanie, podzielił je na cztery mniejsze i wynajął każde za »tysiąc dziewięćset, w tym prąd, gaz i internet«”[1]. Oboje zostali w jakiś sposób poszkodowani przez życie. Zuza jako dziecko straciła matkę, pogrążony w żałobie ojciec uciekł w pracę, prawie nie widując córki, a babka Marianna, która jej rodziców zastępowała, od paru lat osuwa się w otchłań demencji; kiedy bardziej odpływa jej świadomość, myli wnuczkę z córką i kieruje do niej słowa, które zasiewają w umyśle dziewczyny natarczywe pytanie: czego i dlaczego jej o matce nie powiedziano? Maniek wrócił z wojny poharatany, na ciele umiarkowanie, znacznie bardziej na duchu, na tyle, że do pracy nie jest zdolny, a z wojskowej emerytury minimalnej, która wraz z dodatkiem „za każdy rozpoczęty miesiąc pełnienia służby w strefie działań wojennych”[2] wynosi dwa tysiące sześćdziesiąt złotych, trudno wyżyć. Ale jeszcze trudniej spojrzeć w oczy siostrzeńcowi, dla którego wujek-żołnierz jest bohaterem i idolem, jeszcze trudniej wspierać przyjaciela i dawnego towarzysza broni, z którym się dzieli pewną tragiczną tajemnicę…
Te dwie obolałe dusze z początku tylko badają się nawzajem, ostrożnie i nieufnie, potem zaczynają znajdować jakąś kojącą nutę w obecności tej drugiej osoby. Zuza prosi Mariusza, by pomógł jej wydostać z pofragmentowanej pamięci babki informację, bez której ona nie zazna spokoju, on dzwoni do niej, gdy nie może sobie poradzić z Miętowym, któremu brzemię afgańskich doświadczeń zaczęło ciążyć już nie do zniesienia. Ona jest pierwszą czytelniczką jego powieści, on – pierwszym człowiekiem, w którego obecności schorowanej Mariannie na chwilę wraca orientacja w teraźniejszości i chęć do życia. Co będzie dalej?
Gdyby autor dociągnął ten wątek aż do „a potem żyli długo i szczęśliwie”, pewnie część czytelników byłaby bardziej usatysfakcjonowana, a znów inna część zdegustowana, że co to ma być, realistyczna powieść obyczajowa czy jakieś nieprawdopodobne romansidło? Ale nie dociąga. Z całym rozmysłem stwórcy powieściowego mikroświata zawiesza go w momencie, gdy jeszcze może się zdarzyć wszystko. Coś, co przeważy szalę na plus albo na minus, na szczęście albo na wieczną niedolę. Jak w życiu, kiedy obok historii całkowicie już zakończonych funkcjonują takie, które dopiero się dzieją, a jak się potoczą, możemy tylko zgadywać. Wiedząc to, co wiemy o ludziach dotkniętych traumą wojny, możemy przypuszczać, że Mańkowi trudno będzie stworzyć szczęśliwy związek, nie dlatego, że akurat spotkał na swej drodze Zuzę, a nie kogo innego, lecz dlatego, że on sam nie potrafi pojąć, „jak te dwa światy, ten i tamten, mogłyby mieć ze sobą cokolwiek wspólnego”[3], a ona jednak reprezentuje tamten. Ale też możemy ufać, że zrozumiawszy jego lęki i wyrzuty sumienia dzięki lekturze powieści – której bohaterowi, swojemu alter ego, świeżo upieczony pisarz nadał swoje nazwisko, zmieniając tylko imię (dzięki czemu ów fikcyjny-nie-fikcyjny człowiek nosi personalia tego, kto stworzył jego twórcę) – dziewczyna będzie w stanie unieść z nim ten ciężar. Dlaczego nie? Za tę nadzieję wdzięczna jestem autorowi, bo miło, gdy postacie, które się polubiło i zrozumiało, mają przed sobą przynajmniej perspektywy na lepsze życie.
A jeśli chodzi o zalety czysto techniczne… cóż, tu powinnam wyrazić się w samych superlatywach. Naprzemienna narracja pierwszoosobowa, w której oboje główni bohaterowie relacjonują to wydarzenia bieżące, to znów przeszłe, pozwala ich symetrycznie obdzielić uwagą czytelnika i wiarygodnie ukazać kulisy tego, dlaczego są tacy, jakimi ich poznajemy. Świetnie wyszły autorowi ich portrety psychologiczne, żywo i wiarygodnie. A co do stylu i języka – stwierdzam, że Małecki to jeden z nielicznych prozaików młodego pokolenia, którzy pod tym względem reprezentują bardzo wysoki poziom. Wielu innych mogłoby się odeń uczyć, jak używać wulgaryzmów, by oddać autentyzm wypowiedzi, a nie obrzydzić czytelnikowi lektury, jak paroma oszczędnymi słowami wyrazić klimat miejsca czy sceny, jak delikatnie zróżnicować tok myślenia młodej kobiety i nie tak już młodego mężczyzny. Na kolejną jego powieść już nie będzie trzeba mnie namawiać.
[1] Jakub Małecki, „Horyzont”, wyd. SQN, 2019, s. 28.
[2] Tamże, s. 48.
[3] Tamże, s. 331.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.