Dodany: 30.03.2020 20:59|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: I rzeczywiście
McCourt Frank

1 osoba poleca ten tekst.

Nie tak prosto wyposażyć skarbnicę na ziemi bogactwa


Doczytawszy do końca pierwszą część wspomnieniowej trylogii Franka McCourta, „Prochy Angeli”, usiłowałam dociec, skąd ten tytuł: Angela, owszem, jest, ale gdzież te jej prochy, skoro, gdy Frank opuszcza Irlandię jako dziewiętnastolatek, jego matka żyje i ma się tak dobrze, jak można się mieć w podobnych warunkach bytowych? Pożyje zresztą jeszcze ze ćwierć wieku, przysparzając synowi niejakich problemów emocjonalnych, i dopiero na przedostatniej stronie „I rzeczywiście” pojawią się „prochy Angeli”, rozsypywane przez synów „na grobach Sheehanów, Guilfole’ów i Griffinów”[1]; za to tytułowego „I rzeczywiście” (w oryginale „’Tis”, skrót od „It is”, tu w znaczeniu: coś JEST właśnie takie, jak się mówiący spodziewał, naprawdę, faktycznie, rzeczywiście) próżno w tej części szukać, ale z łatwością znajdziemy to słówko w „Prochach Angeli”, gdzie stanowi całą treść ostatniego, XIX rozdziału. Gdyby obie książki publikowano równocześnie, można by pomyśleć, że sam autor (albo redaktor, albo drukarz) przez pomyłkę zamienił tytułowe karty składanych w wydawnictwie maszynopisów, ale nie – wydano je w odstępie trzech lat. I bądź tu mądry, czytelniku: co autor miał na myśli, dokonując takiej tytułowej wolty? Ale mniejsza o to, któż by się takim drobiazgiem przejmował, mając przed oczami dalszy ciąg niezwykłej odysei chłopaka z irlandzkich slumsów?

Frank wraca do kraju, w którym się urodził; wspomnienia z tych paru pierwszych lat dzieciństwa w Stanach ma wprawdzie niewiele – jeśli w ogóle – lepsze, niż z Irlandii, ale tu przynajmniej ma perspektywy. Tak sądził dyrektor szkoły w Limerick, pan O’Halloran, uważający za hańbę wolnego kraju brak miejsc w szkołach średnich dla uczniów uzdolnionych, lecz biednych. Amerykański system edukacji daje nieco większe możliwości: są szkoły, za które nie trzeba płacić, a Frank jako obywatel USA mógłby się do takowej zapisać od razu po zejściu na ląd. Tylko, że przecież musi mieć za co żyć, „na tej ziemi bogactwa”[2] nikt mu nie da za darmo mieszkania ani wyżywienia. Sugestii poznanego na statku księdza, który proponuje, by był „miłym dla bogatych protestantów, którzy hodują konie wyścigowe”[3], nie bierze pod uwagę, bo czuje, że przepaść między nim a tą parą staruszków jest nie do przekroczenia, nie ze względu na wyznanie nawet, ale na jego wygląd i nieobycie. Ksiądz pomaga mu znaleźć pracę i pokój do wynajęcia; co prawda wynika z tego pewna bardzo kłopotliwa sytuacja, ale dobry początek został zrobiony. Wszystkie kwatery i posady, które Frank zalicza po drodze do realizacji marzeń, to obraz jak z Dickensa, uwspółcześniony jedynie niektórymi realiami: zamiast świec jest prąd, zamiast wózków zaprzężonych w osły – wózki widłowe, zamiast konia – kolejka podmiejska, ale ta mentalność gospodarzy, współlokatorów, współpracowników, relacje między ludźmi! Ten pensjonat, w którym „żaden z lokatorów nie może się spodziewać niedzielnego śniadania [opłacanego z góry – przyp. rec.], jeśli nie wykaże się uczestnictwem we mszy”[4], za to musi dzielić łóżko z kolegą pracującym na inną zmianę, a z pięcioma kolegami – jeden z dwóch zmienianych CO DWA TYGODNIE ręczników, których „część górna służy do wszystkiego powyżej pępka, a dolna do wszystkiego poniżej”[5]! Ten dryl w wojsku (no, dobrze, u Dickensa nie było wojska, co nie znaczy, że nie było równie absurdalnych sytuacji, opisanych z równym przekąsem)! Ci koledzy z pracy, gardzący Frankiem za to, że rozmawia „z facetem, którego dziadkowie zeszli z drzewa”[6], a w przerwach czyta książki! I jeszcze te stereotypy narodowościowe: Włosi tacy, Grecy owacy, Żydzi jeszcze inni, Irlandczycy to już wszyscy wiedzą, jacy, i do tego od razu rozpoznawalni po akcencie, a czy „nie wystarczy być Amerykaninem? Zawsze trzeba być kimś więcej: Amerykaninem-Irlandczykiem, Amerykaninem-Niemcem”[7]…

Podejrzewam, że gdzieś trzy czwarte ludzi utknęłoby już na etapie pierwszych negatywnych doświadczeń, uznając, że trudno, widać taki los im pisany; cóż innego zresztą zrobił ojciec Franka, i jego wujowie, i jego koledzy z doków? Praca jest, jaka jest, dach nad głową jest, jaki jest, więc trzeba jak najdłużej żyć w kawalerskim stanie, po dniówce przepijając większość funduszy w pubie, a resztę na sobotnich potańcówkach… Jednak przecież nie po to młody McCourt przyjechał do Ameryki, tylko po to, by postąpić w myśl sugestii pana O’Hallorana: „Umysł to skarbnica, którą trzeba dobrze wyposażyć, bo to jest jedyne miejsce, gdzie świat nie może się wtrącać”[8]. Jeśli jednak spodziewaliśmy się po nim, że tak po prostu, jednym cięciem, odrzuci to wszystko, co go łączyło z przeszłością i zostanie wzorowym studentem… nie, aż tak łatwo nie będzie! I to nie tylko dlatego, że ma potężne luki w wiedzy i nie wie, „co to jest adamaszek, a co krynolina”[9], „nie zna nawet nazw ptaków na drzewie”[10]. Ale również dlatego, że choć chciałby żyć na trochę lepszym poziomie, przeraża go codzienna mieszczańska rutyna, jaką widzi w domu swojej na wskroś amerykańskiej i protestanckiej narzeczonej, podobnie jak noszenie krawata i rozmawianie „o giełdzie na przyjęciach”[11] – bo przede wszystkim chciałby czuć się wolny, „włóczyć się po mieście, pić kawę w kafejkach i piwo w barach”[12]. Więc nie wszystkie marzenia spełnią się do końca…

Stojąc wyjściowo na gorszej pozycji, łatwo nabrać przekonania, że każde niepowodzenie zawdzięcza się innym, a opisując taką sytuację po latach, kiedy większości tych innych już nie ma na świecie, ulec pokusie wybielenia siebie. Ale tutaj czegoś takiego nie znajdziemy. McCourt jest szczery do bólu, a na siebie samego patrzy z dystansem, momentami ze sporą dozą autoironii, bez znaczenia, czy opisuje sytuacje zabawne, czy z lekka żenujące, do których właściwie nie wypadałoby mu się przyznawać, czy też poważne. To dodaje opowieści lekkości, nie spłycając jednak głębokości scen wzruszających (takich, jak ostatnia rozmowa Franka z czarnoskórym Horace’em) czy wręcz dramatycznych (reakcja szeregowego Rappaporta na widok bramy z napisem „Dachau”). Ależ to dobra lektura!

[1] Frank McCourt, „I rzeczywiście”, przeł. Hanna Pawlikowska-Gannon, wyd. Świat Książki, 2000, s. 470.
[2] Tamże, s. 58.
[3] Tamże, s. 14.
[4] Tamże, s. 158.
[5] Tamże, s. 160.
[6] Tamże, s. 192.
[7] Tamże, s. 112.
[8] Tamże, s. 58.
[9] Tamże, s. 344.
[10] Tamże, s. 347.
[11] Tamże, s. 450.
[12] Tamże, s. 335.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 291
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: