Dodany: 07.05.2019 14:37|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Aż tu duszno od grzechów


Recenzent: Dorota Tukaj

Powieści pisane na podstawie filmowych scenariuszy są zwykle traktowane jako pośledniejszy gatunek beletrystyki, choć czasem powstałe w ten sposób książki trudno uznać za słabe czy przeciętne (np. Nancy H. Kleinbaum – „Stowarzyszenie umarłych poetów”). Dla człowieka, który ze sztuką filmową ma kontakt słabszy lub żaden (nawet w dzisiejszych czasach są tacy, którzy nie oglądają telewizji i raczej rzadko chadzają do kina), mogą stanowić one jedyny sposób na zapoznanie się z przekazem tej czy innej głośnej produkcji.
A bez wątpienia głośną produkcją z mocnym i czytelnym przekazem był ubiegłoroczny „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, którego literackie odzwierciedlenie pióra Piotra Głuchowskiego ukazało się pod tytułem „Nic co ludzkie” w zaledwie dwa miesiące po premierze filmu. Tak się złożyło, że filmu do tej pory nie obejrzałam, a należę do ludzi, którzy mając do wyboru tę samą historię opowiedzianą dwoma sposobami, zawsze wolą wcześniej zapoznać się z wersją spisaną na papierze, niż z ukazaną w obiektywie kamery, nie obawiając się, że lektura zepsuje późniejszy odbiór obrazu. W tym przypadku, ponieważ znałam odtwórców głównych ról i widziałam garstkę fotosów, przy czytaniu moja fantazja, zamiast sama kreować zewnętrzne cechy poszczególnych postaci, automatycznie wstawiała gotowe wizerunki poszczególnych aktorów i podstawiała ich głosy, tak więc czułam się prawie jak na sali kinowej. A film, jaki w wyobraźni widziałam, należał do tych, na których nie sposób zasnąć, ziewnąć czy pomyśleć: „ach, niechże się to już skończy!”.

Opowieść o trzech kolegach z seminarium, których losy splotły się nieodwracalnie za sprawą pewnego dramatycznego zdarzenia, wciągnęła mnie równie mocno, jak inne tego rodzaju historie: „Policjanci” Uhnak, „Lekarze” Gordona, „Doktorzy” i „Absolwenci” Segala. Analogia jest szczególnie silna przy trzech pierwszych z wymienionych pozycji, bo mowa o ludziach, wybierających konkretny zawód nie tylko dla dostarczenia sobie środków na życie, ale w poczuciu swego rodzaju misji, którą ma być ochrona czy ratowanie jakiegoś aspektu ludzkiej egzystencji. I o tyle nietypowa, że bohaterowie „Nic co ludzkie” podejmują się sprawować ową misję – w tym przypadku dbałość o zbawienie dusz – pod auspicjami istoty wyższej, jedynego Boga uznawanego przez Kościół, w którego strukturach działają. Nakłada to na nich szczególne wymagania pod względem etycznym i moralnym; wydawałoby się, że tak głęboka wiara, jakiej trzeba, by dać się dobrowolnie spętać całym asortymentem zakazów i nakazów, towarzyszących niesieniu między lud Dobrej Nowiny, powinna a priori implikować spełnienie wszystkich tych wymagań co do joty. A jak to wygląda w praktyce? No, właśnie… nie musielibyśmy nawet czytać książki ani oglądać filmu, by móc z całym przekonaniem powiedzieć, że praktyka odbiega od teorii równie mocno, jak w przypadku policjantów czy lekarzy. Bo osób mających predyspozycje psychiczne do wykonywania każdego z tych trudnych zawodów jest znacznie mniej, niż uzyskujących po mniej lub bardziej mozolnym szkoleniu odpowiednie prawa. Przez sita kwalifikacyjne przedostają się ludzie, którzy w żadnym wypadku nie powinni trafić do danej pracy, nawet nie dlatego, że ich powołanie jest w jakiś sposób słabsze czy, o zgrozo, udawane, ale raczej dlatego, że ich osobowość w pewnym momencie zastrajkuje, nie zniesie brzemienia, jakim będzie dzień po dniu obarczana. A jeśli nawet nie – to każdy duchowny jest tylko człowiekiem i tak jak każdy medyk, jak każdy stróż prawa, a także nauczyciel, kierowca, sprzedawczyni czy polityk, może w swej naturze mieć typowo ludzkie ułomności charakteru, którym się oprzeć nie potrafi.
To właśnie rzuca nam się w oczy od pierwszej chwili, w której poznajemy głównych bohaterów, Andrzeja, Tadeusza i Leszka. Bądźmy szczerzy: czy wzburzyłaby nas aż tak ta pijacka balanga, gdyby byli, powiedzmy, piekarzami? Popatrzyłoby się na nich z politowaniem, pomyślało: „a cóż za durnie, żeby aż tak się uchlać i jeszcze po pijanemu za kółko siadać!”. Ale każdy z tych trzech ma patent na sprawowanie rządu dusz nad taką czy inną grupą wiernych Kościoła katolickiego, każdy ma napominać swoich parafian, którzy pod wpływem alkoholu przeklinają, uczestniczą w bójkach, zachowują się głupio, nieprzystojnie lub zgoła kryminogennie! Trzódka, nad którą Andrzej sprawuje duszpasterską opiekę, jest wprawdzie niemal w całości godna swego proboszcza, jeśli chodzi o spożycie napojów wyskokowych… ale jakoś tak przykro wygląda, gdy on, ledwie trzymając się na nogach i ledwie kojarząc, co w tym budynku robi, udziela ostatniego namaszczenia konającej staruszce… A przecież jest tylko okazjonalnym pijakiem, nie tak, jak Tadek, u którego nawet mało zorientowany czytelnik rozpozna wszystkie oznaki zaawansowanego alkoholizmu. I ma nad kolegą jeszcze jedną przewagę, nie ulegając tak kłopotliwemu – zwłaszcza w oczach opinii publicznej – pociągowi do złamania celibatu. Ta ostatnia słabość Tadeusza wkrótce wpędzi w kłopoty i jego samego, i kobietę, z którą doznaje cielesnych rozkoszy, ale też stanie się okazją do sprawdzenia siły charakteru. Ich przyjaciel Leszek, któremu obaj dłużni są życie – i dlatego, choć ich kościelne drogi się właściwie rozeszły, co roku wspólnie z nim celebrują rocznicę jego bohaterskiego uczynku – już w seminarium dał się poznać jako „obyty ze światem, lekki. Typ zwycięzcy”[1]. I można powiedzieć, że faktycznie wygrał: wygrał lukratywną posadę w kurii, niewymagającą mierzenia się na co dzień z ludzką grzesznością ani zagłuszania alkoholem dyskomfortu psychicznego. Popić z kolegami, owszem, popije, bo czemu nie, ale na co dzień najwyżej sączy wytworne trunki w takiej ilości, że się to w oczy nikomu nie rzuca, nie afiszuje się też z kobietami – toteż nigdy się kościelnym władzom nie naraził do tego stopnia, by go zechciały odesłać na jakąś zakazaną placówkę. Nie znaczy to, że jest wolny od wad: stanowisko takie jak jego stwarza nieustającą pokusę do łamania przynajmniej jednego z przykazań, co też czyni z upodobaniem i nawet bez szczególnych wyrzutów sumienia… Jest jeszcze i czwarty bohater pierwszoplanowy, a właściwie bohaterka: Ludmiła, dziennikarka, pracująca nad artykułem na wyjątkowo dziś gorący temat pedofilii w kościele. Nie zna Andrzeja, Tadka ani Leszka, ale okoliczności sprawią, że ich drogi w pewien sposób się przetną, a z jednym nawet spotka się osobiście. Skutki tego spotkania odczuje namacalnie… i nie będzie to doprawdy zbliżenie się do Boga…

Śledzenie losów tych czterech postaci wciąga ogromnie, do tego stopnia, że czytelnik może nawet nie zwrócić uwagi na pewne zniekształcenie perspektywy. Bo o ile istnienie w Kościele katolickim opisanych w powieści patologii – ucieleśnianych zarówno przez każdego z trzech protagonistów, jak i przez jedną, drugą, piątą postać z dalszego planu (na czele z Jego Ekscelencją arcybiskupem Mordowiczem) – jest faktem dostatecznie już udokumentowanym, o tyle ich skumulowanie na stosunkowo małej przestrzeni, choć wygodne dla potrzeb fabuły, jest jednak o wiele mniej prawdopodobne. Faktycznie tu „aż duszno od grzechów”[2] i brakuje jakiejś przeciwwagi w postaci choć jednego duchownego, który by naprawdę pojmował swoje powołanie tak, jak je w Ewangelii wyłożono, który by swoim przykładem pokazywał, że wierzy w to, czego wiernych naucza; w pewnych momentach zdaje się, że mógłby kimś takim być Andrzej, lecz próżne to nadzieje: jego psychikę zbyt mocno nadwyrężyły urazy doznane w przeszłości… Ten brak pasuje do pewnej tezy – że Kościół jako instytucja nie spełnia swego zadania i jeśli się to nie zmieni, będzie zmierzał ku schyłkowi – ale nie odzwierciedla faktycznej sytuacji, bo przecież nadal trafiają się księża, dokładający wszelkich starań, by jak najlepiej realizować zadanie nałożone przed wiekami na apostołów, wiemy, bo wszyscy takich znamy czy też znaliśmy, jeśli nie osobiście, to z mediów, choćby niedawno zmarłego ks. Kaczkowskiego albo legendarnego już ks. Tischnera. Dalej, nie każdy skorumpowany i korumpujący biznesmen musi zaraz być i gangsterem, a nie każdy czarny charakter – dawnym funkcjonariuszem lub przynajmniej tajnym współpracownikiem UB (a swoją drogą, czy ktoś wie, dlaczego niemal wszyscy literaccy gangsterzy i psychopaci muszą dokonywać brutalnych egzekucji na zwierzętach domowych ze szczególnym uwzględnieniem kotów? Rzecz jasna, cios zadany w ten sposób prześladowanej postaci jest bez wątpienia stokroć bardziej bolesny niż samo tylko zdewastowanie mieszkania czy samochodu, ale tak się to nieprzyjemnie czyta…). Bez tej negatywnej polaryzacji byłoby równie przekonująco, a mniej schematycznie. Niemniej jednak lektura robi wrażenie i z pewnością jest warta zainteresowania czytelnika, zwłaszcza wyznającego pogląd, że wytknięcie błędów i słabości ludzi Kościoła nie godzi w jego osobiste podstawy wiary.

[1] Piotr Głuchowski, „Nic co ludzkie”, wyd. Agora 2018, s. 30.
[2] Tamże, s. 375.

Autor: Piotr Głuchowski
Tytuł: Nic co ludzkie
Wydawnictwo: Agora 2018
Liczba stron: 672
Ocena: 4,5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 414
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: