Dodany: 24.10.2018 18:51|Autor: imarba
Peerelowski, a nie przerysowany
Zauważyłam, że ostatnio wszyscy traktują PRL jak wszawicę albo wstydliwą chorobę weneryczną przenoszoną (oczywiście) drogą płciową! Nikt NIGDY nie miał z nią nic wspólnego. Wie, o co chodzi, bo znajoma znajomego znajomej…
A tymczasem wiele osób po pięćdziesiątce z tą „chorobą” albo w tej „chorobie” przeżyło najlepszy okres swojego życia, czyli młodość. Ten czas, kiedy śmierć jeszcze nie zaglądała w oczy, o cenę kostki masła martwili się rodzice, jedynym problemem była dwója z matmy (jedynek nie było), którą i tak dało się poprawić. W dali (sinej) majaczyła matura, ale kto by się nią przejmował?
I właśnie o czymś takim pisze Lucyna Klejnert. Nie o PRL-u jako historycznej zaszłości politycznej, ale o PRL-u jako okresie, w którym żyła. Bez ocen. Z nostalgią. Ktokolwiek myślałby, że to nostalgia za ustrojem, będzie w błędzie, to nostalgia za czasem nastoletniej beztroski. Fakt, trochę te czasy siermiężne były, ale też każdy, kto umiał, potrafił wyciągnąć z nich wszystko, co tylko było możliwe (wykształcenie, życie, przyjaźnie, dzieciństwo, młodość i nadzieje na przyszłość). Cóż powiedzieć, czasy jak czasy, w tamtym okresie innych nie mieli na składzie.
Bez apoteozy, ale z uczciwym wyważeniem autorka opowiada o swoim życiu i o życiu swoich bliskich, nie ferując politycznych wyroków. Pisze o paradoksach, które wówczas były na porządku dziennym, o sprawach, które współczesnym (nie tylko nastolatkom) wydają się ciekawsze niż obecny Matrix.
„Właściwie to teraz się zastanawiam, co do diabła było z tym papierem toaletowym, że go nie było?”[1], pisze autorka, a ja wspominam inne paradoksy tamtych czasów. To na przykład, że w Białymstoku w każdym sklepie była herbata ulung, a w innych miastach tylko grzebienie.
Autorka pisze nie o PRL-u jako takim, ale o miastach, miejscach i zdarzeniach: „Chorzów, śląskie miasto, które przed wielu laty zaoferowało mi dom i pokazało inne wartości. Etos pracy, ciepło pod szorstkimi manierami ludzi pogodnych (…) które naprawdę zapadły mi w serce”[2].
Ta książka naprawdę przypadła mi do serca, dlatego do niej wracam. To opowieść-wspomnienie. Jej, moje, wielu osób, które wtedy były nastolatkami; to wspomnienie zapachów, obrazów, dźwięków i takich rzeczy, których już dziś nie ma. Trzepaków pełnych dzieci, rozmów twarzą w twarz, biesiad bez zasłaniania się najnowszymi modelami smartfonów. Przyznam, że bardzo polecam.
Ta książka jednak, muszę to wyznać, ma jedną niewielką wadę, czy powiedzmy, kilka drobnych potknięć. Redakcja kuleje. To nie są błędy, które przeszkadzają w odbiorze treści, można ich nawet nie zauważyć, ale można było ich uniknąć. Szkoda, że tak ciekawa pozycja nie znalazła prawdziwie profesjonalnego wydawcy… podejrzewam jednak, że jeszcze nic straconego.
[1] Lucia, „Życiorys PRL-em malowany”, wyd. własne, 2014, s. 229.
[2] Tamże, s. 151.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.