Dodany: 17.08.2018 11:14|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Zwalczać przyczyny, nie walczyć z ofiarami


Recenzuje: Dorota Tukaj


To wygląda przerażająco, przynajmniej tak samo, jak słynne płótno Muncha, którego tytuł zawiera się w tytule tej książki: na czarnym tle czaszka z pustymi oczodołami, przecięta na ukos płynną, wibrującą wstęgą, zdającą się mieć źródło w okolicy warg (a może odwrotnie, może wypływającą gdzieś spod sklepienia, a ustami wyrywającą się na zewnątrz?). I nad nią tytuł, wypisany nieforemną, jakby rozchwianą czcionką. Gdybyśmy nawet nie dojrzeli drobniejszych literek podtytułu, i tak mielibyśmy wrażenie, że na tych kilkuset stronach drobnym drukiem będzie mowa o czymś, co człowieka pustoszy i rozrywa na strzępy, tak w sensie metaforycznym, jak i, choć nie do końca dosłownie, fizycznym. A jakie pierwsze skojarzenie nasuwa się na myśl nam „z drugiej połowy XX wieku”*? Nie wojna, bo wtedy w okładkowej grafice musiałby w jakiś sposób zostać zasygnalizowany jej ponadjednostkowy wymiar, a więc co? Jeśli pomyślimy o pozostałych globalnych plagach, na pewno kolejną odpowiedzią będzie „alkohol” i/lub „narkotyki”.

Tak – to narkotyki. A skoro jednak „dzieje wojny” – na te słowa wyobraźnia podsuwa nam serie krwawych i brutalnych obrazów zmagań przedstawicieli prawa z producentami i handlarzami, poczynając od dziewiętnastowiecznych wojen opiumowych, a kończąc… właściwie nie kończąc, bo przecież problem wciąż trwa; od kiedy świat przestępczy zorientował się, jakie zyski można czerpać z handlu narkotykami, żaden gang ani żaden indywidualny dealer tego biznesu z własnej woli nie porzuci. Ale nie słuchajmy wyobraźni; o strzelaninach, aresztowaniach, zastraszaniu i prowokacjach wprawdzie co nieco tutaj przeczytamy, nie to jednak jest zasadniczym tematem opowieści – jest nią wojna metaforyczna, ta, którą rząd USA, a w ślad za nim rządy wielu innych krajów świata, wydał substancjom pierwotnie pomyślanym jako leki (kokainę stosowano do miejscowego znieczulenia przy zabiegach okulistycznych, opium stanowiło składnik syropów na kaszel i kropli na ból brzucha). Okazało się bowiem, że spora część zażywających je ludzi po krótkim czasie nie potrafiła się już bez nich obejść, do tego stopnia, że doświadczała dolegliwości niejednokrotnie uciążliwszych niż te, z powodu których medykament zalecono. A dla zdobycia kolejnej dawki gotowa była żebrać, kłamać, kraść, ba, nawet zabić… Początkowo narkomania była chorobą zamożniejszych, bo przecież za wizyty u lekarzy przepisujących laudanum czy kokainę trzeba było dobrze zapłacić (czytelnik przypomina sobie zapewne postać Teofila Różyca z „Nad Niemnem”, który po tym jak strwonił majątek na morfinę, szukał posażnej żony). Z chwilą jednak, gdy przynajmniej niektóre preparaty dało się zdobyć bez recepty, najpierw w sklepach drogeryjno-aptecznych, a potem u rozmaitych poufnych dostawców, stała się problemem ubogich, bezdomnych, odizolowanych w gettach rasowych czy klasowych; jedna porcja kosztowała niewiele, a dawała tak błogi spokój, kojąc nie tylko ból cielesny, ale może nawet bardziej wszystkie cierpienia duchowe związane z niską pozycją społeczną… Stróże prawa i porządku zwalczali narkomanię z całą bezwzględnością – karząc nie tylko tych, którzy obracali zakazanymi preparatami, ale także i ofiary nałogu, przy których znajdowano torebkę proszku czy fiolkę z płynnym lekiem – ona zaś odradzała się na podobieństwo hydry lernejskiej, której w miejsce odciętej głowy odrastały dwie lub trzy nowe.

Autor przygląda się temu zjawisku, analizując historie ludzi spotkanych w trakcie reporterskiej podróży, by dojść do nieco zdumiewającej konkluzji: rygorem i sankcjami narkomanii się nie pokona! Bo wedle zebranych przezeń danych, gdzie jest zakaz, tam jest i większy popyt na nielegalne usługi; gdzie się pokaże wolna przestrzeń po aresztowanym dealerze czy szefie gangu, zaraz się w nią wpakuje nie jeden, lecz kilku amatorów nieuczciwego zarobku, którzy będą sprzedawać nieszczęśnikom produkty fałszowane, o mniejszej mocy, wskutek czego wzrośnie ich zapotrzebowanie na kolejne dawki. Zatem zamiast zakazywać, dostarczmy narkomanom to, czego pragną; ponieważ uzależnienie w głównej mierze pochodzi z potrzeby ukojenia bólu duszy, stwórzmy im takie warunki, by tego bólu odczuwali jak najmniej, a być może sami zejdą z niebezpiecznej ścieżki, na którą wkroczyli. A jeśli nawet nie zejdą, będą po niej wędrować w miarę bezpiecznie i stabilnie, nie poniewierając nad miarę własnego ciała, nie zagrażając zdrowiu i życiu innych, nie napędzając kryminalnego biznesu…

Brzmi utopijnie? Zakrawa na herezję? Zapewne. Niemniej jednak czy się z autorem w jakimś stopniu zgadzamy, czy nie, musimy przyznać, że przyłożył się do udowadniania swej tezy z ogromną starannością (bibliografia i przypisy zajmują plus minus 70 stron) i swoje argumenty wyłożył z wielką pasją polemiczną. Choćby dla ich poznania warto tę książkę przeczytać.


*Małgorzata Hillar, „Źródło”, wyd. Glob, 1985, s. 57.

Autor: Johann Hari
Tytuł: Ścigając krzyk: Dzieje wojny z narkotykami
Tłumacz: Janusz Ochab
Wydawnictwo: Czarne, 2018
Liczba stron: 504

Ocena recenzenta: 4/6



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 688
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: