Dodany: 02.05.2018 09:21|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Historia choroby bez melodramatu



Recenzuje: Dorota Tukaj


Znamy to wszyscy; no, prawie wszyscy, bo może czytelnikom z młodszych roczników lata 60. XX wieku wydają się na tyle obce, że nie chce im się szukać w bibliotekach czy w rodzicielskich księgozbiorach niepozornej, trochę wystrzępionej książeczki o jakże banalnym tytule „Love Story” ani nawet zaglądać na kanały filmowe ze starociami, gdzie jeszcze od czasu do czasu można zobaczyć ekranizację tej minipowieści (która, jeśli się uwzględni spadek wartości dolara, wciąż mieści się w pierwszej pięćdziesiątce najbardziej kasowych filmów). Miłość Jenny i Olivera pokonuje wszelkie przeszkody natury materialnej, a kiedy młodym małżonkom do szczęścia brakuje już tylko potomstwa, pojawia się wróg. Tym razem taki, którego nie da się pokonać i przed którym nie da się ustrzec, bo pochodzi z wewnątrz, a jego zjawienia nie można w żaden sposób przewidzieć. W owych czasach ostrą białaczkę leczy się głównie transfuzjami krwi, uzupełniającymi krwinki wyparte przez komórki nowotworowe; pojedyncze dostępne cytostatyki, jeśli nawet w danym typie choroby działają, to w ograniczonym zakresie. Toteż większość chorych umiera w ciągu kilku tygodni lub miesięcy od rozpoznania. Umrze i Jenny…

Trzydzieści lat później w powieści Charlesa Bocka inny Oliver staje w obliczu tej samej katastrofy. Różnica jest jedynie taka, że to te trzydzieści lat, w ciągu których w pewnych gałęziach medycyny dokonał się wręcz niewyobrażalny postęp. I taka, że Alice i Oliver mają już wszystko, czego młodym małżonkom do szczęścia potrzeba – dobrą pracę, pozycję społeczną, oryginalnie urządzone (i własne, a nie wynajmowane!) mieszkanie, ładną, zdrową kilkumiesięczną córeczkę. I nagle, tuż przed wyjazdem na długo planowany świąteczny weekend u rodziców, Alice zaczyna się źle czuć. Objawy nasilają się tak, że musi skorzystać z porady lekarskiej podczas pobytu w Vermont. Stary wiejski doktor, który zna ją od dzieciństwa, dostrzega niepokojące oznaki i zleca badania, których wyniki są jeszcze bardziej przerażające. Karetka, szpital – akurat nie byle jaki rejonowy, lecz „jeden z najlepszych szpitali onkologicznych na Północnym Wschodzie”[1] – kolejne badania, natychmiastowe leczenie z całą gamą możliwych działań ubocznych. Punkcje, kroplówki, odciąganie z nabrzmiałych piersi mleka, którego już nie można podać dziecku; obrzęki, sińce, wypadanie włosów, wymioty, biegunki. Ten obraz nijak nie przypomina końcowych scen „Love Story” – umierająca Jenny wyglądała tak romantycznie z kredowobladą cerą, lekko podkrążonymi oczami i lśniącymi ciemnymi włosami spływającymi po poduszce! – ale bohaterka ma większe szanse przetrwania. Przynajmniej do czasu przeszczepu szpiku, który w tym typie białaczki jest niezbędny. Jeżeli się uda znaleźć dawcę. I jeżeli ubezpieczyciel pokryje koszty leczenia. Koszty… W „Love Story”, nawet gdyby Oliver wcześniej przełamał dumę i zdradził ojcu, na co potrzebuje gotówki, nawet gdyby Oliver senior opróżnił wszystkie swoje napakowane po brzegi konta, nie zmieniłoby to losu Jenny. Może żyłaby odrobinę dłużej, może ostatnie dni spędziłaby w bardziej komfortowej sali, pod opieką prywatnych pielęgniarek. I tyle. „Alice i Oliver” to już jednak czasy, kiedy jest dostęp do nowoczesnych metod diagnostyki i leczenia. Dostęp przez wrota, których nie da się otworzyć inaczej, jak tylko pieniędzmi. Z ubezpieczenia, a jeśli ono nie starczy, pacjent wszak nadal ma wolny wybór. Może wybierać między rezygnacją z leczenia a, na przykład, sprzedażą mieszkania (jeżeli, tak jak Culvertowie, ma własne; i pod warunkiem, że już go nie zajął komornik na poczet spłaty wcześniejszych rachunków). Alice i Oliver są w pewnym sensie uprzywilejowani, wykonują wolne, nieźle płatne zawody; ich polisa ubezpieczeniowa opiewa na trzysta tysięcy dolarów, jakieś siedem czy osiem razy więcej, niż wynoszą średnie roczne zarobki przeciętnego Amerykanina, więc Oliverowi wydaje się, że z tej strony nie będzie większego problemu. Ale jakże się myli! Dowiaduje się już na wstępie, iż pierwszy miesiąc leczenia w szpitalu w New Hampshire pochłonął połowę wyznaczonej sumy, a w placówce w miejscu ich zamieszkania, gdzie „koszty są nieco inne”[2], „ze względu na niską kwotę ich rodzinnego ubezpieczenia jego żonie wstrzymano przyznanie statusu pacjentki”[3]! A ubezpieczyciel wcale nie pali się do tego, by teraz podwyższyć składkę i tym samym sumę, jaką bezpiecznie może pochłonąć leczenie. Mąż zmaga się z biurokracją, żona ze skutkami chemioterapii, oboje – z tysiącem utrudnień, jakie nagle pojawiły się w ich życiu codziennym: z kwestią opieki nad dzieckiem, pracy Olivera, zakazu bywania przez Alice w miejscach publicznych, jadania tego, co jadali dotychczas. I wcale nie wykazują przy tym anielskiej cierpliwości, nie doznają żadnego duchowego przeistoczenia (choć Alice od czasu do czasu korzysta z usług domorosłej uzdrowicielki, napychającej jej głowę newage'owymi teoriami); on klnie jak szewc, ona zrzędzi i się wścieka na te codzienne niewygody i ograniczenia; ot, ludzie jak ludzie, tylko jacyś zupełnie nieromantyczni i niemelodramatyczni…

A jak się ta historia skończy? Tego niech czytelnik sam dociecze, nie sugerując się informacjami zawartymi w posłowiu i dostępnych w sieci materiałach. Mimo wszystko Alice Culvert nie jest Dianą Joy Colbert, której przeżycia dostarczyły inspiracji do napisania powieści. Literatura to zwierciadło rzeczywistości, ale – w odróżnieniu od prawdziwego lustra – nie musi być w stu procentach wierna szczegółom (choć te medyczne oddane są akurat bardzo precyzyjnie). Część amerykańskich czytelników recenzujących „Alice i Olivera” wyraża negatywne opinie a to o bohaterach, którzy wydają im się niesympatyczni (czyżby ktoś naprawdę oczekiwał, że brutalne, fizycznie przykre doświadczenie, jakim jest choroba nowotworowa, automatycznie uwzniośli i, jak mawiają duchowni, ubogaci chorego człowieka oraz jego rodzinę? W rzeczywistości sytuacja taka jest równie rzadka, jak wyzdrowienie bez pomocy medycyny…); a to o sposobie pisania autora, wskutek którego czuli się zdezorientowani i nie mogli się połapać, kiedy wydarzenia rozgrywają się w czasie bieżącym, a kiedy są retrospekcjami (przejścia między płaszczyznami akcji następują rzeczywiście dość płynnie, ale nie przesadzajmy, zupełnie nie przeszkadza to w orientacji czasoprzestrzennej. Jeśli coś może trochę zirytować, to tylko nagłe zmiany czasu narracji i osoby narratora w części czwartej; istnieje co prawda wyjaśnienie tego zabiegu, podane przez autora w posłowiu, jednakże można go było przeprowadzić lepiej pod względem technicznym, na przykład wyodrębniając głos Alice kursywą); a to o scenach, które co wrażliwszym mogą się wydać, powiedzmy, niesmaczne (cóż, to poniekąd prawda. Ale też prawdą jest, że realistyczne przedstawienie ciężkiej choroby rzadko obywa się bez takich szczegółów). Inni toną w zachwytach, zapewniając, że w życiu nie czytali czegoś równie wspaniałego i przejmującego. Więc spróbujmy krakowskim targiem: „Alice i Oliver” to nie gniot i nie arcydzieło. To książka prawdziwa i potrzebna, z jednej strony zapoznająca czytelnika z problemem konkretnego schorzenia – od objawów po leczenie i jego skutki uboczne (pomijam tu realia ekonomiczne, które w każdym kraju są nieco inne) – bez przeciążenia naukowymi terminami, z drugiej – przedstawiająca w sposób dość uniwersalny jedną z wielu możliwych postaw, jakie przyjmują ludzie w obliczu poważnego zagrożenia życia: ani to nadnaturalny heroizm, ani bezwolne poddanie się wyrokom losu; ani stuprocentowa akceptacja lekarskich zaleceń, ani otwarty bunt; ot, po prostu zwykła, zupełnie ludzka próba przebrnięcia przez nieoczekiwaną barierę…


---
[1] Charles Bock, „Alice i Oliver”, przeł. Jędrzej Polak, wyd. WAB, 2018, s. 19.
[2] Tamże, s. 84.
[3] Tamże, s. 83.





Autor: Charles Bock
Tytuł: Alice i Oliver
Tłumacz: Jędrzej Polak
Wydawca: WAB, 2018
Liczba stron: 464


Ocena recenzenta: 5/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 747
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: