Dodany: 13.02.2018 12:36|Autor: WiadomościOpiekun BiblioNETki

Wywiad z Nataszą Sochą


W zeszłym miesiącu miała premierę najnowsza powieść Nataszy Sochy Troje na huśtawce. Z tej okazji przygotowaliśmy dla Was wywiad z autorką książki.

Natasza Socha to poczytna autorka powieści obyczajowych. W swoim dorobku ma m.in. MacochęMaminsynkaRosół z kury domowej, które szybko zdobyły sympatię czytelników. W dzieciństwie chciała jednak zostać lekarzem, a dokładniej – chirurgiem. To zaprowadziło ją do I Liceum Ogólnokształcącego w Poznaniu, do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Pokonała ją jednak fizyka, więc ostatecznie zdecydowała się na studia na wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa. Oprócz książek pisze różnorodne teksty do magazynów, gazet, miesięczników i portali internetowych.

Troje na huśtawce to powieść napisana w formie pamiętnika, z dystansem, ironią i dużą dawką emocji. Historia Koralii, która ma czterdzieści dwa lata i tyleż powodów, by zmienić swoje życie. Oraz jeden dodatkowy, wywracający jej świat do góry nogami. Tytus jest osiemnaście lat młodszy. Kiedy ona zdawała maturę, on właśnie się rodził. W dodatku to syn jej najlepszej przyjaciółki. Co w życiu jest ważniejsze? Przyjaźń czy miłość? Czy naprawdę trzeba wybierać?

O powieści, byciu pisarzem i paru innych sprawach Natasza Socha opowiada w wywiadzie udzielonym redakcji Biblionetki. Zachęcamy do czytania! :)

Pani najnowsza książka – Troje na huśtawce – opowiada o związku kobiety z młodszym (i to o wiele lat) mężczyzną. Jak Pani myśli, z jaką reakcją mogą spotkać się takie pary w naszym społeczeństwie? Czy według Pani jest to nadal temat tabu?

Myślę, że jest, choć oficjalnie jesteśmy tolerancyjni. Lub staramy się tacy być, żeby nikt nie oskarżył nas o moralne średniowiecze. Prawda jednak jest taka, że związki z dużo młodszymi mężczyznami ciągle jeszcze wywołują u niektórych uśmieszek niedowierzenia, połączony z zażenowaniem. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich, ale umówmy się, że spora część z nas woli tzw. „normalność”. A za normalne uważa się to, co robi większość.

W Trojgu na huśtawce czytelnicy odnajdą dużą dawkę ironii i dystansu do siebie. Co Pani zdaniem daje nam umiejętność spojrzenia na siebie z dystansem? I jak wygląda to w przypadku Pani – jest Pani osobą, która wszystkim się przejmuje i martwi na zapas, czy jednak wygrywa właśnie dystans do siebie?

Pewnie, że się martwię i stresuję, ale wtedy z pomocą przychodzi mi spojrzenie na dany problem z zupełnie innego punktu widzenia. Wiele kłopotów można „obśmiać”, można je umniejszyć, dodając śmiesznych cech. W jednej z części Harry’ego Pottera mali czarodzieje mieli wyobrazić sobie najokropniejszą dla nich rzecz, coś czego boją się najbardziej na świecie. Następnie to przywołać i wyobrazić sobie w komicznych sytuacjach. Pojawiły się więc pająki na wrotkach, wąż, który zmienił się w klauna, profesor Snape przebrany za babcię. To jest właśnie najlepsza metoda na lęki, strachy, obawy i złe myśli. Zironizować je. Podsunąć krzywe zwierciadło i zobaczyć jak wyglądają po drugiej stronie lustra.

Jak wygląda Pani tryb pracy? Pomysły same wpadają do głowy w najmniej oczekiwanych miejscach i momentach, czy może ma Pan jakiś rytuał, bez którego nie może Pani zacząć pracy nad książką?

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że  nie ma żadnego przepisu na bestseller, bo inaczej tylko takie leżałyby w księgarniach. Niejeden pisarz dałby się pokroić za receptę na dobrą książkę. Chyba nie ma jednej reguły, jakiegoś konkretnego pisarskiego prawidła. Dobra książka to zlepek wielu czynników – ciekawego lub modnego tematu, intrygująco opisanego. Nie bez znaczenia jest sam język – osobiście nie lubię książek, które „haczą” w trakcie czytania. Przechodzenie ze zdania w kolejne zdanie powinno być płynne, przyjemne. Czytelnik nie powinien się męczyć, cofać do początku, bo nie zrozumiał, o co autorowi chodziło. W kolejnych stronach powieści trzeba się z przyjemnością zanurzać, a nie co chwila wystawiać głowę, by złapać oddech.

A co do pomysłów i weny... Praca pisarza nie bazuje wyłącznie na wenie, ale też na systematyczności i pewnym skupieniu. Jeśli codziennie zmusimy nasze pośladki do kontaktu z krzesłem, odpalimy komputer i zaczniemy pisać, to nawet najbardziej obrażona na nas wena, w końcu się pojawi. Autorzy kochają wymówki, wiem coś o tym. Dzisiaj mam gości, jutro pranie, a pojutrze zaplanowałam wielki spacer z chomikiem. Tymczasem pisanie należy traktować jak każdą pracę. Z doświadczenia wiem, że wystarczy pół godziny od momentu włączenia komputera, by historia, którą piszemy zaczęła nas wciągać, bohaterowie nawoływać, a my przenosić się do świata naszej wyobraźni. No, chyba, że wygra spacer z chomikiem.

W swoich książkach porusza Pani temat trudnych relacji między międzyludzkich, np. w cyklu Matki, czyli córki, jednak pojawia się w też nich miłość i przyjaźń. Czy według Pani w naszym życiu są potrzebne zarówno dobre, jak i złe chwile?

W życiu potrzebna jest równowaga. W każdej dziedzinie. Kiedy zjem za dużo słodyczy, muszę je zagryźć ogórkiem albo plasterkiem szynki. I to dotyczy wszystkiego. W każdym dobrze jest zło i na odwrót. Każdy człowiek potrafi być dobry, ale i potrafi pokazać się od swojej najgorszej strony. Wszystko zależy od okoliczności, od sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie wiem, czy zawsze zwycięża dobro, ale zawsze się ono pojawia.  Tyle, że czasem jest zbyt słabe, by stawić czoła tym gorszym momentom. Książki są po to, by pisać o wszystkim i pokazywać nie tylko słodkie kolory tęczy, ale i również te bardziej smutne. Nie ufam powieściom, w których zawsze wszystko dobrze się kończy, a bohaterowie żyją długo i szczęśliwie. Nie wierzę wyłącznie w lukrowane pierniki i ciepłe otulające koce, bo z nich wcale nie składa się nasze życie.

Oprócz pisarstwa zajmuje się Pani także malarstwem oraz jazdą konną. Co sprawiło, że to właśnie z literaturą związała Pani swoją karierę? Czy w Pani życiu był jakiś szczególny moment, kiedy powiedziała sobie Pani „będę pisarką”?

Nie zajmuję się malarstwem i nie jeżdżę konno. Ta plotka żyje jakimś swoim cudownym życiem i nie wiem czy nie będzie w końcu łatwiej kupić konia i zacząć go ujeżdżać, niż wiecznie ją prostować. Siedziałam na koniu raz w życiu. Następnie z niego spadłam i od tego momentu podziwiam konie z bezpiecznej odległości. Malarstwem się również nie zajmuję, po prostu w wolnych chwilach chodzę na zajęcia z akwareli i rzeźby. Znajomi i rodzina są oczywiście obdarowowywani moimi dziełami, reszta doceni mnie zapewne dopiero po śmierci. ;)

Jeśli zaś chodzi o zawód pisarza, to go nie planowałam. Tak jak u każdego dziecka przez głowę przewijały mi się wszystkie możliwe zawody świata, z których do najciekawyszych zaliczałam: łyżwiarkę figurową, fryzjerkę oraz panią robiącą twaróg. Kiedyś na koloniach zaliczyliśmy wycieczkę do pobliskiej mleczarni, w której pewna pani opowiedziała nam jak się robi ser i nawet to pokazała. Uznałam ją za najbardziej fascynującą kobietę na świecie. I na pytanie nauczycielki co chcemy robić w przyszłości, odpowiedziałam z uśmiechem: twaróg. Pewnego dnia napisałam na kartce zdanie „mam dziecko”. A potem ta historia ze mnie wypłynęła, nie wiem jak, nie wiem kiedy. I tak powstała moja pierwsza książka Macocha. Teraz ciągle w głowie siedzą mi jakieś opowieści, a każda zasłyszana historia staje się zalążkiem nowego pomysłu. Wcześniej tak nie odbierałam rzeczywistości, teraz patrzę na nią jak na opowiadania, które warto opisać.

W wielu wywiadach była Pani pytana o ulubionego pisarza, o książkę, którą chciałaby mieć Pani ze sobą na bezludnej wyspie, albo którego pisarza chciałaby Pani spotkać osobiście. I najczęściej na takie pytania opowiada Pani jednym nazwiskiem –  Boris Vian. Co  w twórczości i osobie Borisa Viana urzekło Panią najbardziej?

Viana kocham za ironię, sarkazm, absurd i nielogiczną logikę. Za to, że nigdy nie nazywał rzeczy po imieniu, tylko pokazywał je w zakamuflowany sposób, ale jednocześnie na tyle przystępny, że każdą jego historię chłonęłam z wypiekami na twarzy. Kocham książki, które zmuszają do abstrakcyjnego myślenia. Nie czytam romansów, zwłaszcza o niczym, nie przepadam też za literaturą patologiczną, w której ktoś kogoś musi molestować, a na koniec dobić i upodlić. Najbardziej lubię takie książki, w których historia, nawet tragiczna, opowiedziana jest z perspektywy czarnego humoru, sarkazmu i ironii. To satyra w najlepszym wydaniu, zmuszająca mózg do pracy, a brzuch do mięśniowych ataków śmiechu. Czyste endorfiny purnonsensu. I taki był Vian.

Wywiad przeprowadzila redakcja Biblionetki.

Zdjęcie: materiały wydawnictwa Edipresse Polska S.A.

Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: