Migawki codzienności
Recenzent: porcelanka
„Istnieją takie detale, które determinują nasze decyzje. Rzadko umiemy je odnaleźć lub dokładnie wskazać”[1].
Lucy, będąc dzieckiem z ubogiej rodziny, często marzła zimą i opóźniała jak najbardziej powrót do nieogrzanego domu. Z tego powodu zostawała dłużej w szkole, aby odrobić lekcje i poczytać. Po latach dorosła Lucy Baton – mężatka, matka dwóch córek – trafia do szpitala na dziewięć tygodni. Niespodziewana wizyta długo niewidzianej matki wywołuje w niej kaskadę refleksji i wspomnień. Czy gdyby nie ucieczka przed chłodem, skończyłaby – jako jedyna z rodziny – studia i wyjechała do Nowego Jorku?
„Mam na imię Lucy” to powieść składająca się z wielu uchwyconych ukradkiem obrazów codziennego życia. Tytułowa bohaterka powraca bowiem do pozornie nic nieznaczących wydarzeń z własnej przeszłości. Analizuje swoje uczucia, wybory i szuka powodów, dla których stała się taką, a nie inną osobą. Zarazem jednak jej przemyślenia są bardzo wybiórcze, odsłaniają tylko niewielki ułamek przeżyć. To również historia relacji matki z córką – niezrozumienia, oddalenia i szorstkiej miłości. Te dwie kobiety nie potrafią ze sobą swobodnie rozmawiać, zbyt wiele je dzieli, a jednak potrzebują siebie nawzajem i wspierają się w trudnych chwilach.
Elizabeth Strout, prowadząc narrację w pierwszej osobie, poniekąd skróciła dystans między główną bohaterką a czytelnikiem. Jednak hermetyczność tej opowieści i ascetyczność stylu sprawiają, że postać Lucy i jej historia wydają się niedostępne, zrozumienie ich wymaga zadania sobie trudu. Autorka operuje minimalistycznym stylem i niemal surowym językiem. To właśnie ta oszczędność słów, uczuć i opisów sprawia, że jej powieść jest tak żywa, rzeczywista i wywołuje aż tyle emocji.
Pisarka z niewątpliwym wyczuciem, ale i swadą porusza temat alienacji i odrzucenia. Lucy całe życie boryka się z samotnością i brakiem miłości. Nienauczona przez rodziców okazywania uczuć, z jednej strony łaknie miłości i akceptacji, a z drugiej – zamyka się w sobie, budując dokoła siebie mur. Wciąż niepewna własnej wartości, szuka potwierdzenia w oczach innych.
„Mam na imię Lucy” to także powieść o byciu pisarzem. Nie bez przyczyny Strout wkłada w usta jednej z postaci słowa: „Będziecie mieli tylko jedną historię do opowiedzenia. Będziecie ją opisywać na różne sposoby. Nigdy nie przejmujcie się historią, bo macie tylko jedną”[2]. Mówiąc o swoim życiu, bohaterka wraca wciąż do tego samego – braku akceptacji i miłości, którego doświadczyła w dzieciństwie. I chociaż mówi o nim w różnych kontekstach, jest on nicią, która przewija się przez całą opowieść.
Często wydaje się nam, że w szarej codzienności nie ma nic emocjonującego, a zwykłe życie jest nudne. Elizabeth Strout udowadnia, że każdy ma jaką historię do opowiedzenia i że każda jest na swój sposób inna i wyjątkowa.
---
[1] Elizabeth Strout, „Mam na imię Lucy”, przeł. Bohdan Maliborski, wyd. Wielka Litera, 2016 s. 28.
[2] Tamże, s. 154.
Autor: Elizabeth Strout
Tytuł: Mam na imię Lucy
Tłumacz: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo: Wielka Litera, 2016
Liczba stron: 224
Ocena recenzenta: 5/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.