Dodany: 13.10.2016 18:57|Autor: nureczka

Barcelona w oparach absurdu


Eduarda Mendozy i jego bohatera nie trzeba nikomu przedstawiać. Przygody damskiego fryzjera, detektywa amatora i barcelońskiego autochtona (jak sam siebie określa) nie od dziś mają rzesze wiernych miłośników na całym świecie, a kraj nad Wisłą nie stanowi tutaj wyjątku. Jestem przekonana, że teraz, gdy do rąk polskich czytelników trafiła „Tajemnica zaginionej ślicznotki”, szeregi wielbicieli Mendozy zasili grupa nowych fanów. Aczkolwiek…

Już taka ze mnie marudna osoba, że zawsze wymyślę jakieś „ale”, „aczkolwiek”, „jednakże”. Niemniej zacznijmy od tego, co dobre.

„Tajemnicę zaginionej ślicznotki” autor podzielił na dwie części. I nie jest to zabieg czysto formalny. Podział byłyby wyczuwalny nawet wtedy, gdyby stosowne numerki nie pojawiły się w druku. Posunęłabym się wręcz do stwierdzenia, że to dwa dzieła w jednym. Są jak rodzeństwo – podobne do siebie, o wspólnych korzeniach, a jednak różne. Każda ma własny, nieco odmienny charakter i inny cel.

Część pierwsza skrzy się humorem. Absurdalnym i totalnie odjechanym, balansującym niebezpiecznie na granicy groteski, ale nigdy nieprzekraczającym granicy dobrego smaku. Autor nie boi się jazdy po bandzie: bohaterowie, ich przygody, ba!, nawet język są przerysowane do granic wytrzymałości. Trochę to przypomina skrzyżowanie wczesnych powieści Joanny Chmielewskiej z filmami Pedro Almodóvara, doprawione szczyptą Monty Pythona. Czyta się z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wyśmienita odtrutka na melancholię szarych, jesiennych dni.

W warstwie fabularnej „Tajemnica zaginionej ślicznotki” to kryminał. Nie chcę zdradzać szczegółów, powiem jedynie, że bohater zostaje perfidnie wrobiony w morderstwo, którego nie popełnił. Ma tylko jedno wyjście – musi na własną rękę przeprowadzić śledztwo, by dowieść swej niewinności i uratować skórę. Akcja jest wartka, pełna zaskakujących zwrotów i nieprawdopodobnych przygód. Z każdą kolejną stroną intryga się komplikuje, robi się coraz bardziej zwariowana i zaskakująca.

Równie przerysowane i odjechane są postacie – nie tylko główne, lecz także drugo- i trzecioplanowe. Wśród nich prym wiedzie pomagający bohaterowi w śledztwie transwestyta występujący jako panna Westinghouse. Na uwagę zasługują również pozostali: chociażby Cecilia, zrezygnowana właścielka restauracji „Casa Cecilia kuchnia riojańska”, czy pracujący dla niej jako kuchcik pan Laramendi. Nie brak też wspaniałych postaci epizodycznych. Mnie najbardziej urzekł Ramiro – kierowca autobusu pracujący w „sektorze turystyki religijnej”.

Powiedzmy to otwarcie: w istocie „Tajemnica zaginionej ślicznotki” nie jest powieścią kryminalną, ale satyrą lub wręcz parodią gatunku. Nie przeszkadza to jednak śledzić z zapartym tchem poczynań mistrza grzebienia i z narastającą niecierpliwością czekać na przebłysk geniuszu, chwilę natchnienia, która pozwoli mu rozwikłać tajemnicę. I tu, niestety, spotyka czytelnika (a przynajmniej mnie) spore rozczarowanie. Czyli owo wspomniane na początku „aczkolwiek”. Mam kłopot z zaakceptowaniem rozwiązania zaproponowanego przez Mendozę. Tym, co mnie w kryminałach najbardziej fascynuje, jest nie tyle rozwiązanie zagadki, ile obserwowanie drogi do celu. Lubię śledzić, jak detektyw oddziela ziarno od plew, widzieć, jak z chaosu wyłania się prawda. Tymczasem u Mendozy tego nie uświadczysz. Jest mnóstwo bezładnej – choć trzeba przyznać, że zabawnej i przeuroczej – bieganiny, a potem, jak deux ex machina, pojawia się odpowiedź, podana detektywowi niemalże na tacy.

W tym miejscu kończy się część pierwsza, a zaczyna druga. Znacznie spokojniejsza. Tempo spada, humor gdzieś się ulatnia, ustępując miejsca refleksji nad kondycją współczesnego społeczeństwa. Sporo jest też mniej lub bardziej jawnych aluzji politycznych (przy czym odnoszę wrażenie, że część z nich zrozumie wyłącznie czytelnik hiszpański, a przynajmniej bardzo dobrze obeznany z najnowszą historią Hiszpanii). I tu (drugie „aczkolwiek”) natknęłam się na spory problem. Mój umysł, nastrojony na brodzenie w oparach absurdu, nie od razu odnalazł się w melancholijno-refleksyjnej poetyce tej części.

Ale to nie jedyna różnica. Zmienia się także rozłożenie akcentów, uwaga czytelnika nie ogniskuje się już na głównej postaci. Bo choć damski fryzjer nie znika z kart powieści, prawdziwym jej bohaterem staje się Barcelona. Miasto magiczne, pełne urokliwych uliczek, przytulnych kawiarenek, sklepów i sklepików. Barcelona taka, jaka była i taka, jaką się stała. Barcelona ulegająca ciągłym zmianom – niekoniecznie na lepsze.

Choć „Tajemnica zaginionej ślicznotki” nieco mnie zawiodła, mimo wszystko, mimo lekkiego marudzenia i wymienionych wcześniej „aczkolwiek”, uważam ją za pozycję godną polecenia. Poprzednimi powieściami Mendoza ustawił poprzeczkę tak wysoko, że nawet pozycja nieco słabsza i tak reprezentuje niezwykle wysoki poziom.


[Recenzję opublikowałam także na moim blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 446
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: